W świecie prostych, emocjonalnych przekazów, gdzie wszystko jest białe lub czarne, myśl Emmanuela Macrona dla wielu nie jest łatwa do przyswojenia. A w szczególności jego „en memu temps” („i jednocześnie”) – próba spojrzenia na problemy w całej ich złożoności, a więc i z różnych stron.
Taka też była sekwencja reakcji opinii publicznej po emisji wywiadu, jaki francuski przywódca udzielił telewizji TF1 na zakończenie swojej wizyty w Waszyngtonie w tym tygodniu. W atmosferze skandalu w świat poszła wiadomość o tym, że zdaniem Macrona rozmowy pokojowe, które zakończą wojnę w Ukrainie, powinny objąć gwarancje bezpieczeństwa dla Rosji ze strony NATO. Z Kijowa, ale też Warszawy czy Wilna popłynęły słowa oburzenia, że Paryż zamiast dążyć do rozliczenia Władimira Putina za zbrodnie wojenne chce z nim wchodzić w układy.
Czytaj więcej
Ukraina nie podejmie negocjacji pokojowych z Kremlem przed odbiciem wszystkich okupowanych ziem. Ameryka i Europa mają co do tego warunku coraz więcej wątpliwości.
Tyle że słowa zostały poprzedzone nie mniej ważnym przesłaniem: – Czy myśli pani, że Francuzkom i Francuzom podobałby się apel o pozostawienie Alzacji i Lotaryngii, gdy byliśmy zaangażowani w ich odzyskanie? – powiedział Macron, gdy został zapytany, czy w imię pokoju prezydent Zełenski nie powinien porzucić starania o odzyskanie Krymu.
Trudno nad Loarą o mocniejsze porównanie. Francja straciła obie prowincje w wojnie wywołanej przez Bismarcka w 1871 roku. Odzyskała je w wyniku I wojny światowej, w której zginęło blisko półtora miliona francuskich żołnierzy, aby je stracić ponownie w latach 1940-45. To jest więc porównanie Krymu do najbardziej świętej dla narodu sprawy, wartej hojnej daniny krwi.