Polska scena polityczna jest zabetonowana wyborczym systemem D’Hondta. I nie zanosi się, żeby w tej czy następnej kadencji powstała międzypartyjna grupa polityków, która przyjrzy się tej formule wyborczej pod kątem jej reprezentatywności dla poglądów jak największej liczby wyborców. Tak się nie stanie, bo partie, które już się w Sejmie znalazły, z formuły tej skorzystały. Woli politycznej brak. Ale wolę posiada PiS – do przeprowadzenia takich zmian, które zapewnią mu zwycięstwo.
Czytaj więcej
PiS rozważa zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu. Na przeszkodzie stoi być może nie tylko prezydent Andrzej Duda, ale i koalicjanci.
Od pewnego czasu odbywa się więc wewnętrzna debata o tym, czy zmiana polegająca na rozmnożeniu liczby okręgów zagwarantuje obozowi władzy wymarzoną wygraną. Tak jak na Węgrzech, gdzie Orbán nie tylko zabetonował parlament, ale jeszcze wpuścił w beton grube pręty zbrojeniowe.
A co, jeśli się nie uda? Jak podkreślają eksperci, na wygraną w wyborach musi się złożyć bardzo wiele elementów, od frekwencji poczynając, przez koniunkturę gospodarczą i propagandę, aż po jakość kampanii wyborczej.
W systemach demokratycznych nie istnieje magiczny eliksir czy zaklęcie czarnoksiężnika, które pozwoliłoby wygrać wybory wbrew realnemu rozkładowi sympatii społecznych. Może tak się stać przez przypadek lub zbieg okoliczności, ale nie dzięki grzebaniu w regulaminie wyścigu. I właśnie dlatego to, co stało się na Węgrzech, z demokracją ma niewiele wspólnego, a zmiany granic okręgów wyborczych w USA budzą sprzeciw wszystkich „ojców i matek demokracji”.