To obecny rosyjski przywódca uczynił z 9 maja główne święto Rosji. Stalin skasował uroczyste obchody już w trzy lata po wojnie (choć pozostawił „dzień świąteczny pracujący”). Dopiero Leonid Breżniew zaczął czcić Dzień Zwycięstwa wielką paradą wojskową na placu Czerwonym. Prawda, zrobił to tylko raz, w 20. rocznicę zakończenia wojny, ale za to 9 maja stał się znów „dniem świątecznym niepracującym”.
Dopiero za rządów Putina wojsko co roku zaczęło paradować w centrum Moskwy. Uroczyste obchody były jednym z najważniejszych elementów nowej ideologii państwowej. Mieszaniny imperializmów i mesjanizmów – carskiego oraz sowieckiego. Co roku miały udowadniać, że Rosja jest wyjątkowym państwem, obdarzonym wyższością moralną nad całym światem – bo w 1945 roku Moskwa pokonała nazizm będący zagrożeniem dla całego świata. Stąd miały płynąć szczególne prawa, jakie Rosja posiada wobec wszystkich (a szczególnie sąsiadów), a które zaprowadziły jej armię na pola Ukrainy.
Czytaj więcej
Franciszek, głowa Kościoła zachodniego, jest łaskawy dla dyktatora antyzachodniej Rosji i niesprawiedliwy wobec Zachodu. Powód? Znajdziemy go na Bliskim Wschodzie.
No i teraz, w Dniu Zwycięstwa Władimir Putin – który tę ideologię rozwijał przez dwie dekady – stoi w obliczu osobistej klęski. Na razie bowiem wszystkie dostępne mu posunięcia polityczne i militarne prowadzą do przegranej.
Części wojskowych i urzędników na Kremlu nadal wydaje się, że można wygrać wojnę z Ukrainą, ogłaszając powszechną mobilizację (by wzmocnić armię) lub atakując Ukraińców bronią atomową. W tym ostatnim wypadku Moskwa natknęła się na zdecydowaną zapowiedź Zachodu, że nie pozostanie on bezczynny. Powszechna mobilizacja też stoi pod znakiem zapytania. Większość Rosjan co prawda nadal popiera Putina, uważa, że ich kraj jest „oblężoną twierdzą” (rzecz jasna przez Zachód), ale nie wiadomo, jak zareagują, gdy prezydent wezwie ich (lub ich dzieci) do wojska.