Premier Mateusz Morawiecki lubi występować wobec Niemiec z pozycji nauczyciela, który ostrzegał, do czego doprowadzi zależność od rosyjskiej energii, a teraz oczekuje, że uczeń będzie słuchał tego, jakie należy mieć relacje z Kremlem.
Prawda jest jednak bardziej złożona. Angażując się w budowę Nord Stream 1 i Nord Stream 2, Berlin umożliwił Putinowi finansowanie machiny wojennej, która dziś topi Ukrainę we krwi. To słusznie podkreśla się od dwóch miesięcy właściwie codziennie. Mniej słychać o tym, że polityka PiS wzmocniła Viktora Orbána, dziś głównego sojusznika Kremla w ograniczeniu embarga Unii na import ropy czy gazu. Nie ma też refleksji nad tym, że spór o praworządność głęboko podzielił Wspólnotę i przyczynił się do uznania przez Putina, że Zachód jest słaby i że – tak jak to bywało w przeszłości – na inwazję na Ukrainę zareaguje bez przekonania.
Przemówienie kanclerza Olafa Scholza w Bundestagu z 27 lutego zainicjowało też rewolucję w niemieckiej polityce nie tylko, gdy idzie o dostawy broni dla Ukrainy, ale także ograniczenie zależności energetycznej od Moskwy. W niektórych obszarach poszła ona dalej niż w Polsce. Nasz kraj wciąż sprowadza ok. połowy ropy z Rosji, podczas gdy Niemcom udało się od początku inwazji zredukować ten współczynnik z 35 do 12 proc. i są one gotowe na pełne embargo w niedługim czasie.
Niemcy muszą przezwyciężyć wieloletnią strategię pogłębienia gazowej zależności od Kremla.
Polska wyprzedziła zachodniego sąsiada, gdy idzie o węgiel: od połowy kwietnia nie kupujemy go z Rosji w ogóle. Ale Berlin i tu podjął duży wysiłek, skoro już tylko 8 proc. tego surowca w Niemczech ma rosyjski rodowód i są widoki na zmniejszenie tej liczby do zera w krótkim czasie.