W piątek w zeszłym tygodniu zaszczepiłem się po raz trzeci. Cała operacja trwała jakieś pięć minut. Miła pani w recepcji, oświadczenie o stanie zdrowia i zastrzyk, którego nie poczułem. Nie pogorszył mi się humor, na piersiach nie pojawiło mi się zielone futro; czuję, widzę i słyszę też jak dawniej, bez nadzwyczajnych efektów. Boli trochę bark, ale za kilka dni przejdzie.
Nie chorowałem na Covid-19, przynajmniej świadomie, ale szczepię się, bo uważam, że prócz oczywistej profilaktyki jest to gest świadomości obywatelskiej. Z tych samych zresztą powodów noszę maskę. Nie chcę przenosić wirusa na tych, których ta choroba może zabić.
Jednocześnie codziennie znajduję w swojej skrzynce mailowej odezwy różnych antyszczepionkowców z tytułami profesorskimi, którzy apelują o rezygnację z prowadzących rzekomo do totalitaryzmu obostrzeń i walczą z perspektywą przymusu szczepionkowego. Ich apele to najczęściej czczy bełkot, przywoływanie jakichś nieokreślonych z nazwiska autorytetów, wymądrzanie się o wolności i powoływanie się na swoje domniemane zasługi intelektualne.
Czytaj więcej
Europa walczy z pandemią. Dowód szczepienia w wielu miejscach staje się obowiązkowy. Polski rząd jednak zwleka z decyzją.
Co charakterystyczne, łączy ich to, że w większości nie są lekarzami i nie mają pojęcia o zakaźnictwie. Filozofowie, historycy, psychologowie. Nie bywają w szpitalach, nie mają do czynienia z chorymi, a wirusa mają za stracha na wróble. Prezentują się zwykle jako uczuleni na wolność konserwatyści, a owe 80 tysięcy czy więcej ofiar uznają za uszczerbek demograficzny konieczny w procesie nabywania przez społeczeństwo odporności zbiorowej.