Tylko tyle. W „Rzeczpospolitej” rzadko piszemy o takich ludziach. Ale nieczęsto też w pogrzebie kibica bierze udział prezydent miasta, prezes klubu i cała drużyna ubrana w koszulki meczowe, z mistrzem świata Lukasem Podolskim włącznie. Bo Stanisław Sętkowski nie był zwykłym kibicem.
Dzwonił wielkim dzwonkiem, przypominającym dźwięk tego, co słyszą górnicy, zjeżdżający na szychtę. Ten dzwonek, przywieziony z Jasnej Góry, gdzie Leon służył do mszy, dodawał wiary piłkarzom i stanowił sygnał nie tylko dla kibiców zabrzańskiej „torcidy”, ale całego stadionu. A po meczach najlepszym zawodnikom lub strzelcom bramek dla Górnika Leon wręczał w nagrodę koguty i kurczaki.
Można powiedzieć, że mieszkał na stadionie. Przyjeżdżał rano starym polonezem z podniesionymi wycieraczkami, szedł do swojej kanciapy na starej trybunie, obok szatni gospodarzy i od razu zgłaszał się do pracy. Mył zawodnikom samochody, odwoził ich do domów, naprawiał buty, nosił na pocztę korespondencję klubową. Nie brał za to grosza.
Kiedy zaczęła się pandemia i kilku zawodników zachorowało, prezes Górnika Dariusz Czernik, w przeszłości dziennikarz sportowy, w obawie o zdrowie ponad osiemdziesięcioletniego człowieka po dwóch zawałach wręcz zakazał mu przychodzić do klubu.
Stanisław nie posłuchał. Był codziennie, jak od trzydziestu lat. Bo jak ci źle, boisz się, to gdzie chcesz być? W domu. A jego domem był stadion Górnika przy Roosevelta. I 13 lipca, po wyjściu z tego domu zmarł na serce.