W marcu 2021 r., kiedy zaczęto powoli otwierać po lockdownie sale kinowe w USA, media obiegły zdjęcia Christophera Nolana z żoną w kinie. Oczywiście, reporterzy Reutersa nie przechodzili obok przypadkiem, „z tragarzami" – byli uprzedzeni, że jeden z najważniejszych filmowców świata stanie w kolejce po popcorn właśnie wtedy.
Nolan od początku pandemii ostrzegał przed zamykaniem kin, mimo zarzutów, że chce narażać zdrowie i życie ludzi. Te jego zdjęcia z kina w kalifornijskim Burbank miały zapewne dać sygnał widzom, że pora wrócić do oglądania filmów na dużym ekranie. Podejście reżysera nie wynikało tylko z tego, że sam zawodowo padł ofiarą covida. Jego pozycji nie zagraża jednorazowa niższa frekwencja, jak w przypadku „Teneta" mającego premierę w połowie 2020 r., tym bardziej że wszyscy w branży oberwali. Nolan kocha kino jako medium, a widzowie uwielbiają jego filmy także dlatego, że są to spektakularne widowiska. Widowiska, których – jak podejrzewa reżyser – nie można by sfinansować, gdyby miały dystrybucję tylko w obiegu telewizyjnym i VOD.
Wizjoner Hollywood ma rację. Społeczne i rekreacyjne funkcje kina są ważne („najlepsze te małe kina" – pisał Gałczyński), ale tutaj też chodzi o duże pieniądze. Z wielu stron słychać głosy – po co nam kina, skoro jest telewizja na życzenie (VOD), w domyśle Netflix i mniejsi gracze. Rzuca się garść głośnych tytułów, które ukazały się na platformie, omijając kina: „Irlandczyk" Scorsesego czy „Roma" Cuaróna. Fakt, sam niedawno zachwyciłem się „Królem" Davida Michôda (2019), który wyprodukowała platforma. Problem jest taki, że wyjątki traktuje się jak regułę. A wysokiej klasy i budżetu produkcje właśnie tym są – wyjątkami w masie produkcji za grosze, szytej według wskazań algorytmów.
Nowi giganci w stylu Netflixa poddają się zastanym regułom gry tylko tak długo, jak muszą. Oscarowe gale i nominacje do nagród są ważne wizerunkowo, ale już niekoniecznie finansowo. Czy dystrybucja kinowa jest im potrzebna, by pomnażać zyski? Chyba niekoniecznie, skoro im rzadziej ludzie odwiedzają kina, tym częściej wybierają VOD.
Pandemia to dla Netflixa i innych okazja, by wywrócić stolik i narzucić własne porządki. Czy był jeszcze taki rok, żebyśmy w maju nie obejrzeli praktycznie żadnych filmów oscarowych? Dziennikarze i krytycy mogli je zobaczyć na festiwalach, ale zwykli widzowie już nie. A jeśli przez wiele miesięcy tylko słuchają o świetnych filmach (np. „Na rauszu" czy „Nomadland"), bo dystrybutorzy odkładają wciąż premiery, licząc, że zaraz lockdown dla kin się skończy, to siłą rzeczy tracą nimi zainteresowanie. I zamiast czekać w nieskończoność, odpalają Netflixa i potem już rzadziej nasłuchują wieści z kin.