O ileż spokojniej wyglądałaby dziś Unia Europejska, a z tego powodu także reszta świata, gdyby nadal istniały niemiecka marka, włoski lir, grecka drachma i waluty innych państw UE, czyli gdybyśmy nie musieli się teraz zmagać z problemem eurolandu.
Dlatego wątpliwość: „jeszcze więcej Europy" czy też jednak „trochę mniej Europy" – w tym wypadku wydaje się bezprzedmiotowa. A debata nad tym, czy obecną niewydolność strefy euro leczyć, dużo bardziej ją integrując (m.in. w drodze powołania „rządu gospodarczego"), czy też – wręcz przeciwnie – doprowadzając do wykluczenia zeń najsłabszych krajów albo nawet do jej rozpadu, z każdym dniem coraz bardziej przypomina deliberowanie: gasić ogień benzyną czy wodą?
Europa potrzebuje dziś więc odważnych decyzji, pod warunkiem że będą one roztropne. A do takiego zestawu trudno zaliczyć te polegające na zachęcaniu do leczenia europejskiej choroby za pomocą tego samego środka, który miał wpływ na jej rozwój.
Unia Europejska pomyślana jako obszar wolnego handlu, jako obszar swobodnego przepływu ludzi, kapitałów, towarów i usług była i jest dobrze funkcjonującą platformą uzgadniania także narodowych interesów. Kryzys odsłonił jednak, że kolejny krok na drodze integrowania kontynentu – wprowadzenie euro – został zrobiony przedwcześnie, a z całą pewnością bez uwzględnienia konsekwencji przyjęcia wspólnej waluty przez tak wiele państwa o tak różnym poziomie rozwoju.
Dlatego pomysły apelowania teraz do Niemców o wzięcie odpowiedzialności za nieodpowiedzialne kraje czy o jak najszybsze stworzenie „rządu gospodarczego" wydają się tyleż dziwaczne i niedorzeczne, co po prostu nie do zrealizowania. Kto myśli inaczej, niech wskaże choćby jedną większość parlamentarną w którymkolwiek z państw UE, która – w imieniu swego suwerena, czyli narodu – jest skłonna zrzec się suwerenności gospodarczej (a więc także politycznej) na rzecz kogokolwiek – na przykład niewybieranej demokratycznie Komisji Europejskiej.