Sukces rodzi pokusę kolejnego sukcesu. Należało się zatem spodziewać, że po „Bohemian Rhapsody" opromienionej blaskiem czterech Oscarów, w tym prestiżowego dla Rami Maleka za kreację Freddiego Mercury'ego, powstaną kolejne muzyczne filmy. Przemawiał za tym jeszcze inny argument – w ciągu niespełna roku opowieść o grupie Queen zgarnęła ponad 900 mln dol. przy budżecie nieco ponad 50 mln dol.
Być może więc w najbliższych sezonach będziemy częściej zaglądać za kulisy światowego show-biznesu. Teraz możemy to uczynić za sprawą „Rocketmana" – ekranowej historii Eltona Johna. Użycie w tym przypadku terminu „biografia", byłoby nie do końca uzasadnione. Gwiazdy będące nadal na topie opowiadają bowiem o sobie tylko tyle, ile chcą zdradzić.
Podobno Elton John od dawna prowadził ze studiem Disneya rozmowy na temat takiego filmu. Jednym z kandydatów do głównej roli był wtedy Justin Timberlake, ale dopiero rok temu, gdy wiadomo było, że niebawem wystrzeli „Bohemian Rhapsody", prace nad pomysłem przejętym przez Paramount Pictures nabrały przyspieszenia.
Jak w musicalu
Ich efekt zaprezentowano podczas festiwalu w Cannes, tam „Rocketman" miał premierę, a pod koniec maja zaczął pojawiać się na ekranach kolejnych krajów. Od razu – jeszcze przed pokazami w USA – zarobił prawie 57 mln dol., co przy kosztach wynoszących ok. 40 mln jest wynikiem bardzo dobrym. Trudno jednak prorokować, czy dorówna zyskom filmu o Queen.
Do zrealizowania wizerunku Eltona Johna zaangażowano brytyjskiego aktora i reżysera Dextera Fletchera, który był jednym z asystentów przy „Bohemian Rhapsody". Szczęśliwie nie poszedł tamtym śladem. Pod względem formalnym są to dwie różne muzyczne opowieści, a „Rocketman" jest perfekcyjny i zdecydowanie bardziej atrakcyjny.