Carl Fredricksen – owdowiały sprzedawca baloników – w niczym nie przypomina typowego bohatera współczesnych bajek. Jest zgorzkniałym i oschłym staruszkiem żyjącym przeszłością spędzoną u boku ukochanej – zmarłej niestety – żony Ellie.
Ich przytulny domek stoi na działce, którą chce wykupić od Carla deweloper. Starszy pan nie zamierza go sprzedać. Tu spędził najlepsze lata życia. Dlatego decyduje się na szalony pomysł. Napełnia helem tysiące baloników, dzięki którym dom wznosi się w przestworza.
Carl zamierza zrealizować niespełnione marzenie Ellie: dolecieć do tajemniczego zakątka w Ameryce Południowej. W wyprawie – przez przypadek – weźmie też udział Russel, pulchny ośmioletni skaut. Nieoczekiwany pasażer to niejedyna niespodzianka, która czeka Fredricksena... Więcej nie zdradzę.
„Odlot” nawiązuje do fantastyczno-przygodowych powieści Juliusza Verne’a. Tyle że zamiast krzepkich śmiałków w roli głównej występuje 78-latek.
Animacja jest olśniewająca, ale o wyjątkowości „Odlotu” decyduje postać pana Fredricksena i sposób przedstawienia jego losów. Na ekranie oglądamy całe jego życie: od beztroskiego dzieciństwa, pełnego marzeń o odkrywaniu nowych lądów, przez małżeństwo z ukochaną kobietą (mistrzowska sekwencja historii Carla i Ellie), aż po wypełnioną rutyną starość.