Jakub Gierszał i Mateusz Kościukiewicz. Znów jest o nich głośno. Nie za sprawą ekscesów omawianych przez tabloidy, lecz ról, dzięki którym podtrzymują wizerunek niegrzecznych chłopców.
– Jestem introwertykiem, cichym gościem – deklaruje kreowany na rodzimego Jamesa Deana Gierszał, odtwórca poruszającej roli w „Sali samobójców" Jana Komasy i świetnie zarysowanej postaci w nadchodzącej premierze tego lata – „Yumie" Piotra Mularuka.
Mateusz Kościukiewicz, pasowany na pierwszoplanowego buntownika polskiego ekranu po filmie „Wszystko, co kocham" Jacka Borcucha i późniejszej wstrząsającej roli w „Matce Teresie od kotów" Pawła Sali, też unika rozgłosu. Teraz może to być trudne – do kin trafił film „Bez wstydu" Filipa Marczewskiego, opowiadający o zakazanej miłości siostry i brata.
Kościukiewicz na etykietkę kolejnego wcielenia J.D. zapracował nielicznymi, ale zawsze ostrymi wypowiedziami w prasie: „Mam apetyt na kino, ale bez pędu do sławy czy forsy. Wolę mieszkać kątem u znajomych i zap... na rowerku, niż na dzień dobry zeszmacić się w »Tańcu z ci...«. Znam ten proces. Najpierw chodzi o mieszkanie, potem o samochód. To prawie nic nie kosztuje. Zatańczę, zaśpiewam, »zaszczycę obecnością«. Mijają dwa lata – codziennie idziesz do serialu, uprawiasz mielonkę aktorską. Nie rozwijasz się, nie inwestujesz w zawód, w końcu się przyzwyczajasz. Tyle wystarczy. Jest kasa, jest luz. A ja nie chcę luzu, chcę walki – o sens".
Dwie strony medalu
Kościukiewicz (rocznik '86) i młodszy o dwa lata Gierszał weszli do kina z rozmachem, razem. Spotkali się na planie filmu „Wszystko, co kocham", gdzie grali również Olga Frycz, Mateusz Banasiuk czy Igor Obłoza. Mateusz był w tej grupie najbardziej widoczny, charyzmatyczny, ale na premierze zachowywał się jak koledzy – ze sztubacką pewnością siebie, gotowy do rozmów i młodzieńczego brylowania.