Od lat chwali się takie filmy. Takie filmy kręcą salonowi reżyserzy . To podobno nas interesuje: nasz „wrodzony antysemityzm”, przemoc w rodzinie, „bo zupa była za słona”, zdziczenie, brud, beznadziejne ganianie w błocie za piłką. Świat paskudny, ohydny, że tylko wyjeżdżać jak najdalej.
Jak kto kocha, to półgłówek. Jak bajka, to się źle kończy. Jak wojna, to przegrana. Czy ktoś widział polski film, na którym jest miłość i czułość, a nie łomot i gwałt? Owszem, są takie. „Mała Moskwa”. „Statyści”. „Mała Moskwa” to nie melodramat. To film o interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku. O tym, jak wyglądało stacjonowanie wojsk sowieckich w Polsce, w Legnicy. Co to znaczyło Układ Warszawski. To jedna z białych plam w historii.
[srodtytul]Co boli recenzentów[/srodtytul]
O tym się nigdy nie pisało, nawet najbardziej krytykując PRL. O SB, FOZZ, aferach, lustracji – tak. O faktycznej okupacji sowieckiej – nie. Czasem wspominano dylemat „wejdą – nie wejdą?”, choć przecież prawie 50 lat (1944 – 1993) Sowieci tu siedzieli; albo przy okazji likwidacji dawnych służb – że były tylko „infiltrowane”.
[wyimek]Salon zadowala obraz Polski obrzydliwej, rozlatującej się, zdziczałej i brudnej, ale wspaniale fotografowany[/wyimek]
A film to wszystko, mimochodem, pokazuje. Tak, Legnica to była mała Moskwa! Koszary, Rosjanie, enklawy dla oficerów sowieckich, ćwiczenia, arsenały, może nawet z bronią atomową. Krew, przymus, kagebiści (tu role godne Oscara). To film o tym, jak naprawdę było i co to znaczyło. Dla ludności, dla rodzin, dla zakochanych z obu narodów wreszcie. Nie da się go żadną miarą wpisać w poetykę żartów o PRL, „muzeów komunizmu”, nostalgicznych „Misiów”, „Czterdziestolatków”, a szczególnie „Stawki większej niż życie”. Tu boli recenzentów.