Wszystko bowiem można przedobrzyć, a jeśli chodzi o gatunki filmowe, to w ich obrębie naprawdę nie jest to trudne. O jeden składnik za dużo i niestrawne danie gotowe.
W przypadku „Elity zabójców" żal dobrego materiału literackiego będącego kanwą scenariusza. Jest nim wydana u nas w czerwcu książka Brytyjczyka sir Ranulpha Fiennesa (kuzyna aktorów Ralpha i Josepha Fiennesów). Fenomenalne przygody i nietuzinkowa osobowość tego największego z żyjących podróżników same w sobie są znakomitym materiałem na dramat lub dokument znacznie ciekawszy i bardziej inspirujący niż „Elita zabójców" (tylko napomknę, że w wieku 59 lat wziął udział w siedmiu maratonach rozgrywanych na siedmiu kontynentach w ciągu siedmiu dni; za młodu miał się wcielić w agenta 007, ale miał „zbyt duże dłonie i twarz rolnika" – rolę dostał Roger Moore). Powieść pióra Fiennesa została oparta na jego własnych doświadczeniach pochodzących z czasów, gdy służył w jednostce specjalnej brytyjskiej armii stacjonującej w Omanie.
Z bogatej w dygresje książki w filmie została tylko akcja. Tak skomplikowana, że trudno nadążyć za wydarzeniami, nie mówiąc o próbie ich zrozumienia. W rezultacie oglądamy jeszcze jeden z taśmowo realizowanych obrazów, w których o nic tak naprawdę nie chodzi.
W głównej roli wystąpił Jason Statham. Naprawdę mógłby pomyśleć o rozwoju kariery, bo gra wyłącznie podobnych do siebie facetów z pistoletem. Nuda!
USA, Australia 2011, reż. Gary McKendry, wyk. Jason Statham, Clive Owen, Aden Young