Myśmy udowodnili, że uchwała nie została prawidłowo wykonana. Wszystko, co robi Sejm, jest polityczne. Powołanie komisji było polityczne i napisanie raportu też. Właśnie wtedy czytałem wszystkie teczki osób z listy Macierewicza, żeby ocenić, czy zostały na niej umieszczone zasadnie.
Dlaczego akurat pan?
Inni członkowie kierownictwa komisji nie chcieli zaglądać do teczek. A poza tym tylko ja mogłem ocenić, czy ktoś z listy był naprawdę agentem, czy nie, bo znałem techniki werbunku.
I co pan ustalił?
Na przykład to, że Grażyna Staniszewska, posłanka Unii Demokratycznej z tego samego okręgu co ja, nigdy w życiu niczego nie podpisała, a więc nie można jej zarzucić współpracy z SB. To była kobieta, która nie dała się złamać. Oglądałem też materiały dotyczące Lecha Wałęsy, których było tak dużo, że całe biurko było zawalone dokumentami. Oczywiście była tam też ta kluczowa teczka, z której później zniknęły dokumenty. Ale gdy ja ją przeglądałem, było w niej wszystko co trzeba, i powiem jedno – jeżeli PRL miała takich agentów, to nic dziwnego, że upadła. Miałem też ciekawe zdarzenie – przyszedł do mnie wicemarszałek Sejmu z KPN Piotr Wójcik, który bardzo chciał, żebym przejrzał teczkę Moczulskiego i ocenił, czy jego lider współpracował z SB. Nie mogłem tego stwierdzić na 100 proc., ale Wójcik bardzo nalegał, żebym przyznał, że materiały zostały sfałszowane.
Chodziło o taki swoisty certyfikat moralności?
Tak. W tych teczkach było sporo brudów, które przerażały posłów, dlatego chcieli opinii od niezależnego fachowca, że teczki były fałszowane. Część materiałów niestety bezdyskusyjnie świadczyła o współpracy niektórych polityków z SB, tylko niepotrzebnie wrzucono wszystkich do jednego kotła. Nawet takich, którzy byli kontaktami operacyjnymi, a o tym nie wiedzieli, bo np. ich adres był wykorzystany do korespondencji. Takiego wstrząsu jak podczas lustracji parlament nigdy nie doznał. Nawet wówczas, gdy Józefowi Oleksemu zarzucono szpiegostwo. Takiego przerażenia nie widziałem nigdy później.
Po tej kadencji związał się pan z SLD. Czy dlatego, że należał pan do PZPR?
Nie. W PZPR byłem szeregowym członkiem, niezbyt przywiązanym do tej partii. Głównie chodziło o to, że w SLD byli najbardziej profesjonalni politycy. Dlatego, gdy jeden z posłów pod koniec kadencji zaproponował mi przejście do Sojuszu, to się zgodziłem. Dostałem pierwsze miejsce na liście, tym razem w Suwałkach. Ale wtedy to już były pieniądze, plakaty i prawdziwa kampania. SLD wtedy zdobył władzę. Gdy Leszek Miller został szefem MSWiA, zaproponował mi stanowisko komendanta głównego policji. Podziękowałem i odmówiłem. Miller spojrzał na mnie zdumiony i powiedział: będziesz tego żałował.
Dlaczego pan nie chciał tego stanowiska?
Tego nie mogę powiedzieć. Ale faktycznie potem żałowałem i po latach powiedziałem to Leszkowi Millerowi.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że najważniejszym etapem w pana życiu była praca z Aleksandrem Kwaśniewskim. A zaczęło się od tego, że został pan był szefem ochrony Kwaśniewskiego w kampanii wyborczej w 1995 r.
Kwaśniewski był nieustająco atakowany przez Ligę Republikańską Mariusza Kamińskiego. Stale próbowano go czymś obrzucać. Ci, którzy dzisiaj startują w kampanii prezydenckiej, nie zdają sobie sprawy z tego, co wtedy się działo. To, że leciały jajka i pomidory, to była normalna rzecz. Po rozmowie z Danką Waniek, szefową kampanii, i innymi osobami ze sztabu wyborczego doszliśmy do wniosku, że Kwaśniewskiemu potrzebna jest ochrona. Tym bardziej że wewnątrz naszej ekipy byli ludzie, którzy chcieli nas wepchnąć na minę. Pewien człowiek namawiał nas na przykład do złożenia kwiatów pod pomnikiem Górników w Katowicach. A tam miało dojść do użycia siły fizycznej wobec nas wszystkich. Jechaliśmy już autobusem KWAK do tych Katowic i dostałem sygnał, że ta propozycja ma drugie dno. Zatrzymałem autobus i wysłałem ludzi, żeby sprawdzili, jak sytuacja wygląda na miejscu. Za chwilę dostałem informację, że były tam dziesiątki ludzi uzbrojonych w styliska, czyli takie trzonki od kilofów, poukrywanych w różnych miejscach. To była po prostu zasadzka. Poza tym według naszych informacji na Kwaśniewskiego był planowany zamach.
Jaki zamach?
Nic więcej nie powiem, ale zdobyliśmy taką informację od kogoś, kto podsłuchał rozmowę prowadzoną przez ludzi, którzy mieli przy sobie broń. W kampanii nikomu o tym nie powiedziałem. Gdybym to ujawnił, to prasa zabiłaby mnie śmiechem. Nie mogłem przedstawić na dowód, żadnych dokumentów. Z kolei opinia publiczna mogłaby uznać, że bierzemy wyborców na litość. A więc siedziałem cicho. Po raz pierwszy powiedziałem o tym publicznie przed rokiem. Wtedy zadzwoniła do mnie Danka Waniek z pytaniem, dlaczego ona o niczym nie wiedziała.
Dobre pytanie. Dlaczego nie powiedział pan o tym nikomu po wyborach? Choćby Kwaśniewskiemu. Był pan przecież jego osobistym sekretarzem.
Nie chciałem, żeby mówiono, że robię z siebie bohatera. Wszystko było już rozegrane i nie warto było do tego wracać. A jeżeli chodzi o tego sekretarza, to faktycznie przez kilka miesięcy pełniłem taką funkcję, a później zostałem doradcą prezydenta ds. bezpieczeństwa. Pracy u Kwaśniewskiego poświęciłem dwa lata życia i był to bardzo intensywny czas. Przez te dwa lata prawie zapomniałem, jak wyglądała moja żona i syn.
Rozumiem, kampania. Ale później chyba nie było tyle pracy?
Ale Aleksander Kwaśniewski nie ufał BOR-owi. Zresztą nie było to zbyt profesjonalne towarzystwo. Jechaliśmy kiedyś z Kwaśniewskim do Lublina. Pytam borowców, czy wszystko jest przygotowane i sprawdzone. Oczywiście, wszystko jest na tip-top. A po 50 km musimy jechać na stację benzynową, bo zabrakło płynu w spryskiwaczu. Krew mnie zalewała w takich sytuacjach. Gdy ja odpowiadałem za ochronę Kwaśniewskiego, to choć rzucano w niego jajami i pomidorami, to nawet butów nie miał pobrudzonych. Uważałem, że uderzenie jajkiem w kandydata na prezydenta i sfotografowanie go w takiej sytuacji to jest jego koniec.
W Paryżu skutecznie obrzucono parę prezydencką jajami. Konkretnie trafiono Jolantę Kwaśniewską.
Ale mnie już wtedy nie było. To dlatego wyleciał z roboty szef Biura Ochrony Rządu i pozostałe towarzystwo. To ja zamówiłem specjalnie wzmocnione parasole, żeby osłaniać kandydata prezydenta, a potem inni się na nas wzorowali.
Pamięta pan historię z wykształceniem Kwaśniewskiego? Wyście zniknęli po kampanii, a tu się okazało, że kandydat skłamał, że ma wyższe wykształcenie. Nie miał kto się odnieść do zarzutów.
Pojechaliśmy odpocząć na Wyspy Kanaryjskie, chociaż media twierdziły, że jesteśmy w Izraelu. Ta dyskusja o wykształceniu zburzyła spokój sukcesu Kwaśniewskiego. Politycy mają piekielny przerost ambicji i z tego powodu zdarza im się kłamać. W tej sprawie Kwaśniewski po prostu skłamał.
A w sprawie choroby filipińskiej?
Kiedyś powiedziałem i nadal to podtrzymuję, że złym duchem Aleksandra Kwaśniewskiego był biskup Sławoj Leszek Głódź. Pierwsze starcie, jakie miałem w sprawie alkoholu, to właśnie z Głódziem. Lecieliśmy chyba do Krakowa, w saloniku VIP siedział Kwaśniewski, za chwilę przyszedł biskup i mówi do ochroniarza: „No to polewaj". A jest 6 rano. Ja na to do ochroniarza: „Ani się, k..., waż". Na co biskup: „To pan tu rządzi?". „Ja" – odpowiedziałem i dorzuciłem grube słowo. Ksiądz biskup mógł wypić kubeł alkoholu i nie było tego po nim widać. Robił się tylko bardziej czerwony. Ale Kwaśniewskiego zwalało z nóg kilka kieliszków mocniejszego alkoholu. Dlatego przez całą kampanię nie było żadnego alkoholu, ale po kampanii, gdy zaczęły się polityka, spotkania, nasiadówki – wtedy już pito.
Dlaczego w 1997 r. odszedł pan od Kwaśniewskiego i poszedł do Sejmu?
To było związane z nową konstytucją – można było pracować albo u prezydenta, albo w Sejmie. Uznałem, że już dużo poświęciłem dla Kwaśniewskiego, i postanowiłem przejść do Sejmu. Przyjął to ze spokojem. Zjedliśmy pożegnalną kolację i tak się rozstaliśmy. Nasze drogi tak całkiem się nie rozeszły, bo przecież się spotykaliśmy. Ale nie był taki bezpośredni jak Miller, którego szanuję i lubię. Ogromnie lubiłem też Zbyszka Sobotkę, który został potwornie skrzywdzony.
Mówi pan o słynnej aferze Starachowickiej, czyli przecieku do tamtejszego SLD o szykowanej akcji policji przeciwko starachowickim samorządowcom. Nie wierzy pan w winę Sobotki?
Są dowody jego niewinności.
Przecież sąd go skazał.
Źródłem informacji dla Sobotki miał być generał policji Antoni Kowalczyk. Sobotka został skazany, a Kowalczyk uniewinniony.
Z tego powodu, że był zależny służbowo od Sobotki, a więc udzielenie tej informacji nie było przeciekiem.
Dobrze wiem, kiedy, w którym pokoju domu poselskiego, na jakiej imprezie doszło do przecieku i kto był jego źródłem. Tylko nie mam na to dowodów. Nie był to Sobotka – człowiek do bólu pryncypialny.
To dlaczego wziął to na siebie?
No właśnie, wziął to na siebie. Dlatego Kwaśniewski nie miał żadnych wątpliwości, żeby go ułaskawić.
— rozmawiała Eliza Olczyk, dziennikarka tygodnika „Wprost"
Jerzy Dziewulski
Były milicjant, dowódca jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie. Po raz pierwszy do Sejmu dostał się w 1991 r. z listy Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. W kolejnych kadencjach był posłem SLD. W czasie kampanii prezydenckiej w 1995 r. został szefem ochrony Aleksandra Kwaśniewskiego, a potem jego osobistym sekretarzem i doradcą ds. bezpieczeństwa.
Czytaj także wybór najlepszych tekstów z pozostałych miesięcy 2018 roku:
STYCZEŃ: Bartkiewicz: Nanga Parbat - dlaczego czasem warto milczeć?
LUTY: Błaszczak ustąpił Macierewiczowi
MARZEC: Wypadek Szydło: bunt śledczych
KWIECIEŃ: Jerzy Dziewulski: Widziałem teczki osób z listy Macierewicza
MAJ: Jak polscy emigranci tracą dzieci
CZERWIEC: Zakaz strzelania dla żołnierzy WOT
LIPIEC: Zbrodnie w imię nauki
SIERPIEŃ: Donald Trump chce zmienić z Andrzejem Dudą Europę
WRZESIEŃ: Sędzia Trybunału Stanu: Obowiązuje konstytucja z 1935 r.
PAŹDZIERNIK: Godło Polski jest plagiatem?
LISTOPAD: „Brak standardów”. Szybka habilitacja Marka Chrzanowskiego
GRUDZIEŃ: Nieuchronność klęski klimatycznej
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95