Dwa lata temu po licznych apelach branży Ministerstwo Finansów rzuciło rękawicę zagranicznym bukmacherom. Efektem było między innymi stworzenie rejestru domen zakazanych, w którym znalazły się witryny firm nielegalnie oferujące polskim graczom gry hazardowe, w tym również nieposiadający zezwolenia bukmacherzy.
Rezultat blokowania
Blokowanie stron internetowych dało dobre efekty, budżet państwa zanotował znaczny wzrost z tytułu podatku od gier oraz dochody legalnie działających w Polsce firm się poprawiły. Resort finansów ogłosił sukces i... spoczął na laurach. A zagraniczni bukmacherzy znowu są przy piłce i jeśli rząd nie weźmie się w garść, to przegra ten mecz, a przy okazji stracą też podatnicy. I to wysoko.
Jak mawiał legendarny trener Kazimierz Górski, chodzi o to, żeby strzelić jedną bramkę więcej od przeciwnika. Przez lata to jednak nie rząd, ale zagraniczne firmy bukmacherskie były do przodu. Nie tylko o jedną bramkę. Jeszcze w 2017 r. nielegalnie działający operatorzy mieli w swoich rękach aż 90 proc. polskiego rynku. To rekordowa skala szarej strefy, niespotykana w żadnej innej branży. Co ciekawe, polskie władze, pomimo miliardów złotych wypływających z kraju do rajów podatkowych, problemu jakby nie dostrzegały. Albo dostrzec nie chciały.
Nikomu nie przeszkadzało też, że znane polskie osobistości sportu bez cienia zażenowania użyczały swoich nazwisk i twarzy, aby reklamować te firmy w Polsce i napełniać im kieszenie kosztem rodzimego budżetu.
Zmiana podejścia do sprawy zaczęła się dopiero w roku 2016. To wtedy resort finansów dostrzegł, że sprawa dotyczy poważnych sum. Kilkaset milionów złotych rocznie to nie jest przecież kwota, obok której można przejść obojętnie.