„Tylko nie mów nikomu” to dokument wstrząsający na wielu płaszczyznach. Po pierwsze: to film o cierpieniu konkretnych osób: nie abstrakcyjnych ofiar pedofilii, ukazanych jako statystyczna liczba skrzywdzonych, ale osób z krwi i kości. Dzieci, którym zafundowano piekło, które obciążono koszmarem, z jakim nie poradziłby sobie żaden dorosły. Dzieci często boleśnie samotnych w cierpieniu. Słowa „tylko nie mów nikomu”, które słyszały od swoich oprawców, miało uczynić je bezbronnymi. Ale nawet kiedy dzieci, których historie opowiada Sekielski, mówiły, to często natrafiały jedynie na ścianę. Rodzice nie wierzyli, a jeśli wierzyli to i tak często byli bezradni. Dlatego w widzach rodzi się gniew, a może nawet pragnienie zemsty – najbardziej pierwotnej formy wymierzania sprawiedliwości. To bardzo silna emocja.
Po drugie: film pokazuje też, że Kościół w Polsce kompletnie nie poradził sobie z problemem. Ksiądz skazany za czyny pedofilskie po pewnym czasie prowadzi rekolekcje dla dzieci. Inny jest przenoszony do miejsca, w którym nikt nie wie o jego skłonnościach – i znów ma być pasterzem dzieci. A w tle dywagacje arcybiskupa Stanisława Gądeckiego o tym, że wszyscy są obciążeni grzechem pierworodnym. Są, ale mimo to tych, którzy ulegną temu grzechowi, systemy prawne izolują od społeczeństwa i raczej nikt nie usprawiedliwia zbrodni (a tym są czyny pedofilskie) faktem, iż wszyscy jesteśmy grzeszni. Więc w widzu znów rodzi się gniew.
Po trzecie: konfrontacje ofiar z oprawcami przedstawione w filmie pokazują, iż ci ostatni szukają usprawiedliwień (słyszymy np. o działaniu diabła), których dla nich nie ma. Albo wręcz (to historia księdza Franciszka Cybuli) przerzucają winę na swoje ofiary. I to też rodzi gniew.
Film Sekielskiego to dokument o problemie, z którym polski Kościół musi się zmierzyć, tak jak mierzą się z nim episkopaty innych państw świata. Ale to jednocześnie film, który pojawia się w określonej sytuacji politycznej (przy czym warto pamiętać, że byłoby tak niezależnie od tego, kiedy miałaby miejsce jego premiera). Film pojawia się niedługo po tym, jak Jarosław Kaczyński przekonywał, iż „kto podnosi rękę na Kościół, ten podnosi rękę na Polskę”. A już po jego premierze politycy związani z PiS mówią, że nie obejrzą filmu, tak jak nie przeczytaliby „Mein Kampf” (Zbigniew Gryglas), czy też, że problem przedstawiony w filmie jest wydumany (Jacek Saryusz-Wolski), tudzież, że film jest atakiem na Kościół (Ryszard Terlecki). Te wypowiedzi wskazują, że PiS jest wyraźnie pogubiony w zaistniałej sytuacji, a obrona wartości chrześcijańskich, które rzeczywiście są fundamentem Europy (i – na co wskazuje choćby polska konstytucja – są ważnym dziedzictwem kulturowym Polski), miesza się politykom tego ugrupowania z obroną szańców, których obronić nie sposób. Bo film Sekielskiego to nie atak na Kościół w Polsce, lecz raczej apel o uzdrowienie go. Kościół musi wypalić ten problem gorącym żelazem, jeśli nie chce stracić roli moralnego przewodnika Polaków. A to dla Kościoła sprawa absolutnie fundamentalna – bo jeśli straci tę rolę to jaka rola mu pozostanie?
Jeśli PiS dalej będzie się więc miotał – z jednej strony deklarując walkę z pedofilią (którą – trzeba to powiedzieć uczciwie – podejmuje, choćby wprowadzając rejestr pedofilów), a z drugiej zamykając oczy na problem pedofilii w Kościele i powtarzając hasła o ataku na tę instytucję, wówczas naraża się na to, iż część emocji wywołanych filmem Sekielskiego przeniesie się na tę partię. A wtedy może się okazać, że w nadchodzących wyborach do PE część wyborców wykorzysta prawo głosu, aby ukarać Kościół głosując przeciw PiS. Stanie się tak, jeżeli w przededniu wyborów PiS będzie postrzegany jako partia będąca rzecznikiem interesów Kościoła. PiS musi więc zmienić temat debaty publicznej, lub zmienić podejście do filmu Sekielskiego. Tertium non datur.