Po drugie trzeba też było wysłać sygnał do dość zdezorientowanych struktur partyjnych. Uwielbiający spiski pisowski lud nie wierzy bowiem, że dziennikarze ot tak poprosili sąd o zgodę na wgląd w akta afery taśmowej. Nie, dla niego wszystko jest grą sił i spisków. Więc albo w Morawieckiego uderzyli Niemcy (bo przecież w myśleniu części prawicy oczywiste jest, że teksty dziennikarzom Onetu dyktuje wprost Angela Merkel), albo też publikacja jest efektem wewnętrznych tarć w obozie władzy. A kto może wiedzieć, co jest w aktach sprawy lepiej niż minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie? A że uważa się go za najpoważniejszego wroga wewnętrznego, część PIS uznała, że to atak z wewnątrz. Zapewne niektórzy uznali, że obie te wersje są prawdziwe, że to atak ze strony Niemiec i ministra sprawiedliwości równocześnie.
Występując w telewizji i mówiąc, że och, nic się nie stało, nic go w taśmach nie oburza, prezes daje sygnał strukturom – przypomnijmy że ich mobilizacja dwa tygodnie przed wyborami jest dla przyszłości partii absolutnie kluczowa – że nie tylko taśmy nie są ważne, lecz że również ma on pełną kontrolę nad sytuacją.
Do akcji wkroczył też prezydent, który udzielił wywiadu SuperExpressowi. I choć dobrze jest przez dziennikarza dociskany o sprawę taśm, powtarza PiS-owski przekaz dnia, że Morawiecki nic złego nie zrobił, że absolutnie nie można porównywać taśmy, na której wystąpił obecny premier z taśmami, na których występowali politycy Platformy. W tym samym duchu wypowiadał się Jarosław Kaczyński. I choć z powodu przekleństw, które rzucali platformersi na taśmach mówił o knajackim języku i degeneracji moralnej, teraz chrząknął o kilku „męskich” słowach rzuconych przez Morawieckiego.
Hipokryzja? Ale najlepsze było co innego. By uwiarygodnić Morawieckiego, Kaczyński stwierdził, że obecny premier, a ówczesny doradca Donalda Tuska, przyszedł by opowiedzieć wszystko, gdy dostał propozycję objęcia teki wicepremiera w rządzie Tuska. Okazało się, że Morawiecki był w doskonałych kontaktach z PO, jako agent PiS. Po prostu Konrad Wallenrod. Ktoś mógłby powiedzieć, że to wymówka równie prawdopodobna, jak twierdzenie, że prokurator Stanisław Piotrowicz był w PZPR agentem „Solidarności” i miał rozsadzać ją od środka (i pewnie dlatego został odznaczony po stanie wojennym). Ale złośliwości na bok.