To może niektórych drażnić, niektórych śmieszyć. Wydaje się jednak umiarkowanie prawdopodobne, bo program antyimigrancki, na którym mieliby się wybić ci nieliberałowie, zwani też przez innych populistami, przejmują partie głównego nurtu, od Holandii przez Niemcy po Austrię.
Nas, w Polsce, tak zapatrzonej w Viktora Orbána, powinno zatrwożyć coś innego. Węgierski premier opowiedział się za zmianą porządków w Europie. Sprowadza się ona do dwóch niepokojących elementów: nadania specjalnej roli Rosji oraz podważania granic. To pierwsze wypowiedział całkiem jawnie, krytykując „prymitywną politykę sankcji” wobec Moskwy i dając Kremlowi prawo do ingerencji w sprawy Ukrainy.
Czytaj także: Orbán nie pomoże Merkel
To drugie określił poetycko zakończeniem stuletniej samotności Węgrów podzielonych granicami w wyniku traktatu z Trianon.
Nic dziwnego, że kraje, które mają liczną mniejszość węgierską, Słowacja i Rumunia, są przeciwne jakiejkolwiek autonomii i uznawaniu nowych państw, do dziś nie godzą się na niepodległość Kosowa, przez większość krajów Zachodu uznaną dziesięć lat temu.
Na razie najbardziej zagrożona jest Ukraina. Rząd Orbána domagał się autonomii dla tamtejszej mniejszości węgierskiej już w czasie, gdy Kijów był zajęty wojną z rosyjskimi separatystami w Donbasie. Pytałem dwa lata temu jednego z ważniejszych węgierskich ministrów Zoltána Baloga, dlaczego Budapeszt przyłącza się do kremlowskiego planu decentralizacji Ukrainy? - Autonomia jest przyjętym rozwiązaniem europejskim – odpowiedział niezrażony. Niestety, jest przede wszystkim sposobem na wywoływanie konfliktów w naszej części Europy. Autonomia ma skłonność przeradzać się w separatyzm, co widać nawet w spokojniejszej części kontynentu – w hiszpańskiej Katalonii.