Przyjechałam chwilę po najkrwawszych wydarzeniach. Z lotniska w Kijowie przez długi czas bezskutecznie usiłowałam się dostać na Majdan. Miałam z tym ogromny problem, bo żadna taksówka nie chciała mnie tam zawieźć.
W końcu udało mi się złapać jakiś samochód, było już pod wieczór i kiedy dotarłam na miejsce, widziałam przerażający „krajobraz po bitwie". Trwało liczenie zabitych, opatrywanie rannych. W oczach tych, którzy przeżyli, malowały się niepokój i niepewność, a często strach.
Wyczerpani walkami demonstranci odpoczywali chwilę pod barykadą na ul. Instytuckiej. Skryli się za jednym z pojazdów wypełnionych oponami. Nie mają pewności, czy nie staną się kolejnymi ofiarami. W powietrzu czuć dławiący dym. W fotografii staram się zgłębić istotę człowieka.
On zawsze jest dla mnie najważniejszy. Fotografowałam właściwie od dziecka. Po maturze uznałam, że na studia w łódzkiej Filmówce jest jeszcze za wcześnie, więc zdecydowałam się na polonistykę. Tam starałam się dużo czytać, by dużo wiedzieć o świecie.
Odkąd zaczęłam pracę w „Gazecie Wyborczej", można powiedzieć, że wciąż jestem w drodze. I to mi bardzo odpowiada. Właściwie zawsze wysyłano mnie na tereny konfliktów. Tak było w Syrii, podczas rewolucji w Egipcie i tak jest teraz na Ukrainie. Cieszę się, że przy okazji wyjazdów mogę współpracować z akcjami humanitarnymi. Słynny węgierski fotoreporter Robert Capa powiedział: „Jeśli zdjęcie jest nieudane, to znaczy, że nie podeszło się wystarczająco blisko". Święta racja.