W niedzielę wieczorem pod blok Andreja i Paliny Szarendów przy ulicy rosyjskiego pisarza Gribojedowa w Brześciu podjechał autobus z funkcjonariuszami OMON-u. W tym samym czasie na miejscu pojawili się przedstawiciele Komitetu Śledczego ubrani po cywilnemu oraz pracownicy miejscowych organów opieki, którym służby nagle przerwały weekend.
Na ciasnej klatce schodowej zgromadziło się kilkanaście osób. Gdy z drzwiami nie poradziła siekiera, w ruch poszedł młot taktyczny. Szybko odnaleziono dwóch świadków i zaczęto rewizję. Nikt nie tłumaczył czego szukają, ale mieszkanie wywrócono do góry nogami. Gdy milicjanci próbowali wejść na balkon i zdjąć opozycyjna biało-czerwono-białą flagę, na ich drodze stanęła kobieta i jej czteroletni syn. Zakuto ją w kajdanki i wyprowadzono z mieszkania.
Dziecko prawdopodobnie trafiłoby w ręce nieprzypadkowo obecnych na miejscu organów opieki, gdyby nie dziadkowie, którzy zdążyli odebrać małego Stacha. Dołączył do starszego jedenastoletniego brata Sławomira, który w tamten weekend przebywał u dziadków i na szczęście nie widział wyważania młotem drzwi. Ojciec chłopaków od pięciu dni był już za kratami.
Zabrali nawet dyplomy
- 29 grudnia spacerowałem z młodszym synem wokół naszego domu. Nagle podbiegli do mnie funkcjonariusze milicji. Nic nie mówili i nie tłumaczyli, zatrzymano mnie i wepchnięto do samochodu. Moja żona zdążyła wybiec z bloku, wzięła syna i zaczęła nagrywać całą sytuację. Sześć dni spędziłem areszcie tymczasowym, Nowy Rok przywitałem za kratami. W ciągu ostatniego pół roku już ponad dwa miesiąca spędziłem w areszcie – relacjonuje „Rzeczpospolitej" Andrej Szarenda.
– Gdy 4 stycznia wróciłem do domu, w mieszkaniu panował totalny chaos. Zniknęły nasze rzeczy, nawet dyplomy zabrali, które stały w ramkach na półce. Nie mogę znaleźć niektórych dokumentów, zabrali wszystkie wstążki i upominki w biało-czerwono-białych barwach. Zarekwirowali cały sprzęt elektroniczny, który mieliśmy w mieszkaniu – opowiada.