Mateusz Morawiecki nigdy nie był ulubieńcem „Washington Post". Jednak kiedy polski premier uznał w poniedziałek, że „porwanie samolotu pasażerskiego stanowi bezprecedensowy akt państwowego terroryzmu, który nie może ujść bezkarnie", wpływowy dziennik napisał: „To są mocne słowa. O ile jednak nie pojawi się coś niespodziewanego, mogą się okazać usprawiedliwione". Zdaniem amerykańskich dziennikarzy ruch białoruskiego dyktatora nie może pozostać bez odpowiedzi także dlatego, że podcięłoby to światowy rynek przewozów lotniczych, który opiera się na przywiązaniu wszystkich do podstawowych reguł bezpieczeństwa.
Rzecz nazwana po imieniu
Pierwszy test tego, czy przywódcy Zachodu faktycznie wezmą sobie te argumenty do serca nastąpił w poniedziałek wieczorem, już po zamknięciu tego wydania „Rzeczpospolitej". Wówczas na kolacji poświęconej m.in. kwestii białoruskiej spotkali się w Brukseli przywódcy krajów „27". Ale już w godzinach poprzedzających to spotkanie stało się jasne, że sprawa nie zatrzyma się na rytualnych zaklęciach dyplomatycznych. Co prawda część zachodnich polityków, jak szef francuskiej dyplomacji Jean-Yves Le Drian, zadowolili się ogólnikami „o konieczności wypracowania jednomyślnej odpowiedzi Unii". Ale większość zdecydowała się postawić kropkę nad „i".
Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, z pewnością nie bez konsultacji z Berlinem, jak Morawiecki uznała, że chodzi o „porwanie", które „musi zostać ukarane", a szef unijnej dyplomacji Josep Borrell, podobnie jak sekretarz stanu USA Antony Blinken, wezwał do przeprowadzenie międzynarodowego śledztwa, z góry odrzucając konfabulacje Mińska o rzekomej bombie na pokładzie. Ryanair, który jeszcze w poniedziałek nie chciał oceniać incydentu, w poniedziałek także zmienił zdanie. – To było sponsorowane przez państwo porwanie – oświadczył szef największej linii lotniczej Europy Michael O'Leary. O „państwowym terroryzmie" wspomniał też szef irlandzkiej dyplomacji Simon Convey.
Nazwanie rzeczy po imieniu musi przynajmniej w jakimś stopniu prowadzić do mocnej reakcji. Kraje UE od kilku tygodni szykowały się do nałożenia „czwartej fali" sankcji.
– Jak poprzednie, miała być zasadniczo symboliczna, sprowadzając się do zakazu wjazdu dla poszczególnych urzędników białoruskich i ograniczenia biznesu z wybranymi przedsiębiorstwami z Białorusi – przekonuje „Rzeczpospolitą" Adam Eberhardt, dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich.