Decyzją arcybiskupa Stanisława Gądeckiego, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski zebranie biskupów, które miało odbywać się w Warszawie w czwartek i piątek zostało przełożone na inny termin. Powodem są oczywiście zalecenia administracji państwowej, by w związku z epidemią koronawirusa unikać większych zgromadzeń.
Tu właściwie można byłoby postawić kropkę i powiedzieć, że w obecnej sytuacji jest to bardzo dobra decyzja.
Nie dalej jak we wtorek abp Gądecki, również powołując się na zalecenia głównego inspektora sanitarnego, by unikać dużych zgromadzeń zaapelował do księży, by w miarę możliwości zwiększyli liczbę niedzielnych mszy świętych, aby „jednorazowo w liturgiach mogła uczestniczyć liczba wiernych odpowiednia do wytycznych sanitarnych”. W komunikacie hierarcha poinformował o tym, że osoby starsze i chore mogą zostać w domach i wysłuchać mszy w telewizji lub w radiu.
Niby wszystko jest w porządku, bo i w jednym, i drugim przypadku chodzi o to, by nie narażać zdrowia. A jednak między komunikatem z wtorku a środową decyzją o przełożeniu zebrania plenarnego jest pewien dysonans. Można te posunięcia zinterpretować tak: biskupi sami spotykać się z obawy przed wirusem nie chcą, ale wiernym do kościoła chodzić każą. A przecież rząd zamknął teatry, kina, domy kultury, szkoły i uniwersytety. Niby tak, ale zebranie to kwestia administracyjna, a niedzielny udział w liturgii to przecież obowiązek każdego katolika.
Przeczytaj także: Arcybiskup Depo: Zamknąć kościoły? Przede wszystkim zaufajmy Bogu