Autor stanu wojennego nie dożył końca swojego procesu. Nie osądzono go za żaden z grzechów, ani za gdański grudzień, ani za zbrodnie popełnione przez egzekutorów jego rozkazów kilkanaście lat później. W 2015 roku do wieczności (w kręgach mundurowych lubi się mówić „na wieczną wartę”) przeniosła się figura numer dwa tamtych czasów, generał Czesław Kiszczak. Jemu też, podobnie jak pryncypałowi, urządzano przez śmiercią nocne czuwanie. Tradycja zanikła ze śmiercią obu liderów, a nie powinna, bo wciąż żyją dziesiątki, setki ludzi którzy stanęli wtedy przeciw narodowi i póki można, należy im przypominać, że Polska pamięta.
W sprawie Jaruzelskiego zawsze mnie zastanawiało w jakim stopniu decyzja o stanie wojennym była z gruntu cyniczną próbą desperackiego ratowania systemu, a w jakim była motywowana zwierzęcym strachem przed Sowietami? W żadne dobre intencje nigdy nie wierzyłem, a historycy dawno obalili tezę, że decyzja generała była jakoby mniejszym złem wobec większego, czyli prawdopodobnej moskiewskiej inwazji. Nie, Sowieci zimą 1981 roku wejść do Polski nie planowali. Jaruzelski miał wolną rękę. Mógł próbować porozumieć się z Solidarnością, albo złamać jej kark. Wybrał to drugie i nigdy już nie dowiemy się, co nim powodowało: wiara, że socjalizm się obroni, czy przerażenie, że podzieli w nieokreślonej przyszłości los Aleksandra Dubczeka.
Wybrał fatalnie. Wyprowadził wojsko na ulice, a masowe aresztowanie na krótką chwilę uciszyły Solidarność. Jednocześnie wyciągnął zawleczkę z granatu, który kilka lat później wysadził w powietrze państwo, mające się za strażnika interesów ludu pracującego, a w rzeczywistości będące tego ludu więzieniem. W międzyczasie zafundował załamanie gospodarcze, kryzys państwa, masową emigrację i trwające po dziś dzień podziały. To wszystko wraz z sumą ludzkich nieszczęść, złamanych życiorysów i charakterów jest jedynym dziedzictwem stanu wojennego.
Czytaj więcej
W ostatniej dekadzie istnienia PRL kraj opuściło na stałe ponad milion Polek i Polaków. Wśród nich byli uchodźcy polityczni i ci wyjeżdżający za chlebem. Polska straciła ich talenty, wiedzę, odwagę i przedsiębiorczość. W ogromnej większości – bezpowrotnie.
Czy od początku rozumiałem czym jest stan wojenny? W grudniu 1981 roku miałem świętować siedemnaste urodziny. Miał być jakiś tort, impreza, rock’n’roll. Nie było ani imprezy, ani święta. Ale zanim dobrnąłem do daty urodzin, pamiętam nastrój, jak z przedsionka komory gazowej. Cisi, wystraszeni ludzie, przyklejający się do murów budynków, tak, by ich nie było ani widać, ani słychać. Jacyś żołnierze w polowych mundurach przy koksownikach zatrzymujący z nudów przypadkowych przechodniów. Przewieszone przez plecy kałachy i wozy pancerne na rogach głównych ulic. Zdzierane brutalnie z murów i latarń plakaty. Puste uczelnie. Zasłonięte szczelnie zasłony w oknach od rana do nocy, a później przygaszone światła w mieszkaniach, jakby ludzie chcieli się skryć w mroku, stać niewidocznymi. I te ciągłe pytania: co z nami będzie, jak sobie poradzimy, jak długo ten koszmar będzie trwał? Podziały w rodzinach, coraz głębsze i coraz bardziej zasadnicze, bo stan wojenny nie pozwalał zostać obojętnym. Trzeba było się opowiedzieć. Za albo przeciw. Zrozumieć generałów, albo wyrzec się na zawsze wszelkich złudzeń co do państwa, w którym się żyło.