Opozycja od początku twierdziła, że jest pan ministrem malowanym, bo o wszystkim decyduje albo prezydent, albo premier, albo Jarosław Kaczyński.
Trudno mi się z tym zgodzić. Główne inicjatywy, które przeprowadziłem jako minister, podejmowałem samodzielnie, bez konsultacji z innymi. To dotyczyło nieraz kontrowersyjnych działań, jak konferencja bliskowschodnia, dzięki której udało się za jednym stołem w Warszawie posadzić przywódców krajów arabskich z premierem Izraela Beniaminem Netanjahu. To otworzyło nam drogę do poprawy relacji USA, które zupełnie się załamały po nowelizacji ustawy o IPN. Podjąłem też działania prowadzące do stępienia ostrza ustawy 447 Kongresu (o zwrocie majątku ofiar Holokaustu – red.) poprzez włączenie w trybie dyplomatycznym naszych argumentów do raportu przygotowanego przez Departament Stanu. Ważne było też przystąpienie razem z Amerykanami do Sojuszu na rzecz Wolności Religijnej, konferencja w tej sprawie odbędzie się w listopadzie br. w Warszawie. Udało się mi wyprowadzić z kryzysu stosunki z UE, których przyczyną był spór o praworządność. Także z mojej inicjatywy doprowadziliśmy do zasadniczej poprawy stosunków z Niemcami, również gdy idzie o politykę historyczną. Podobnie byłoby z Francją – w lutym do Warszawy przyleciał po sześciu latach francuski prezydent – ale pandemia przerwała ten proces zbliżenia. Do swoich sukcesów zaliczam też wyciągniecie z głębokiego kryzysu stosunków z Ukrainą i Litwą. Przyjąłem taktykę, by zbyt często nie pytać innych o pozwolenie, tylko robić swoje.