Czyż to trwanie nie było różnorakie? Raz stabilne, kiedy indziej pełne konwulsji. A poza tym zawsze w jakiś sposób inne. Bo jak można porównywać Kościół czasów apostołów z Kościołem wielkiego Bizancjum? Jak można porównywać Kościół palonych przez Nerona na arenach amfiteatrów męczenników z Kościołem czasu krucjat, kiedy miecz ścinał głowy wszystkim, którzy nie pochylali ich przed łacińskim Chrystusem? Jak można porównywać Kościół czasu Borgiów z Kościołem Maksymiliana Marii Kolbego? Wszak to piekło i niebo. Dwie kompletnie różne rzeczywistości.
Czyż więc historycznie istniała ta nieprzerwana, pełna chwały jedność, która mogłaby dziś upewnić, że ten gmach się nie zawali? Przecież nieraz się walił. Obłęd symonii i bizantynizmu wywoływał protesty wiernych już we wczesnym średniowieczu, by w końcu zagrozić największym kryzysem w czasach reformacji. Swoje dołożyło Oświecenie.
Były momenty, kiedy ogłaszano ostateczną klęskę Kościoła. Mimo to przetrwał. Dla jednych to symbol niepodważalnej prawdy, że jest depozytariuszem Bożej łaski. Dla innych dowód, że miotany po oceanach dziejów wciąż jest ratowany przez opatrznościowych sterników. A jeśli kiedyś zabraknie wielkiego żeglarza? Znów przyjdą Borgiowie? Kto i jak ocali wtedy Kościół przed roztrzaskaniem się o skały? Przecież historycznie niejeden porządek religijny już przegrał. Nie o jednym całkiem zapomniano.
Nie jestem teologiem. Nie znam się aż tak na prawdach wiary, by wywodzić z nich przesłanie o wieczności Kościoła instytucjonalnego. Ale znam się na ludziach, na polityce i zasadach rządzenia. I mam dojmujące poczucie kryzysu przywództwa w polskim Kościele. Brakuje dziś takich ludzi, jak niegdyś kardynałowie Sapieha, Wyszyński czy nawet Józef Glemp, by nie wspomnieć pomnikowej postaci Karola Wojtyły. Kto dziś jest twarzą polskiego Kościoła? Prymas Polak? Kardynałowie Nycz czy Dziwisz? Arcybiskupi Gądecki czy Jędraszewski? A może Sławoj Leszek Głódź? Kto narzuca porządek moralny w Episkopacie? Kto jest w nim autorytetem? Kogo w końcu mógłbym zapytać o wszystkie trudne sprawy, z którymi ludzie tacy jak ja nie mogą sobie poradzić, podczas gdy przeciwnicy mają pełne pole do słusznej krytyki.
Kogo mógłbym zapytać o to, dlaczego nikt nigdy nie tupnął nogą w sprawie pewnego redemptorysty, który bez cienia zażenowania zwykł mieszać to, co cesarskie, z tym, co boskie? Dlaczego nikt nie napisał do wiernych listu pasterskiego z przeprosinami za pedofilię księży? Dlaczego nikt w takim liście nie zająknął się słowem na temat politycznej nagonki na uchodźców? Dlaczego nie umiano się postawić rządzącym w sprawie tak ważnej dla papieża Franciszka jak korytarze humanitarne i wciąż ich nie mamy? Kto w końcu rozumie dramatyczny dystans między pryncypialnymi napomnieniami w sprawie karty LGBT+ a brakiem empatii wobec ofiar księży pedofilów? Przecież w obu sprawach jest jeden tytuł moralny. Zna go każdy, kto czytał katechizm.