Jerzy Dudek: Jak zasłużyłem na szpaler w Realu Madryt

Dom dał mi pokorę. Jak mój ojciec wychodził do kopalni, zawsze żegnaliśmy go słowami „Z Bogiem!", bo nie wiedzieliśmy, czy wróci – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Jerzy Dudek, jedyny polski zwycięzca Ligi Mistrzów.

Aktualizacja: 01.06.2019 11:12 Publikacja: 31.05.2019 00:01

Jerzy Dudek: Jak zasłużyłem na szpaler w Realu Madryt

Foto: Fotorzepa, Konrad Siuda

Plus Minus: Tańczy pan jeszcze?

Tańczyłem przed Stambułem, tańczyłem w Stambule i teraz też tańczę. Lubię po prostu.

Zaplanował pan taki sposób obrony rzutów karnych, kiedy w 2005 r. z Liverpoolem wygraliście Ligę Mistrzów, czy to była spontaniczna decyzja?

Nie wiem, z czego to się bierze, ale mam już taki charakter, że czasami próbuję zrobić coś wyjątkowego, żeby zaimponować otoczeniu. Może wynika to z mojego pochodzenia, jestem dzieckiem robotniczej rodziny i niczego nie dostałem w życiu za darmo. W Stambule też tak było – niczego nie planowałem, ale chciałem zrobić coś wyjątkowego. Finał Ligi Mistrzów wraca do mnie bardzo często, gdziekolwiek bym się nie pojawił, wszyscy go wspominają. Kibice mają w pamięci gole Stevena Gerrarda, Vladimira Smicera i Xabiego Alonso, świetne wślizgi i heroiczne obrony, ale najczęściej wraca się do tego charakteru, jaki wtedy pokazaliśmy, przegrywając do przerwy 0:3. „Dudek dance" sprawił, że zaczepiają mnie ludzie na każdym kontynencie. I to nie tylko tacy, którzy kibicują Liverpoolowi. Wystarczy, że kochają piłkę nożną.

Rozprawmy się z mitami. Bronił pan inaczej, niż mieliście to zaplanowane z trenerem?

W trzech przypadkach. Ale rzuty karne to nie gra losowa, lecz także osobowość i intuicja.

To znaczy?

Oczywiście miałem całą rozpiskę z sugestiami, ale była bardzo długa. Przed meczem z Milanem musiałem przeanalizować około stu przypadków wykonywania rzutów karnych przez przeciwników. Kiedy w finale Ligi Mistrzów skończyły się dogrywki, byłem jednak bardzo pewny siebie, bo w samej końcówce obroniłem dwa strzały Andrija Szewczenki. Czułem, że mam szansę, zdobyłem nad rywalami psychologiczną przewagę. Nie wiedziałem, którzy piłkarze będą strzelać rzuty karne, więc najpierw chciałem poprosić mojego trenera, żeby stanął za bramką i mi podpowiadał, ale oczywiście było to niemożliwe. Umówiliśmy się, że przed każdym strzałem przeciwnika będę patrzył w kierunku ławki: uniesiona lewa ręką, to rzucam się w lewo, prawa – w prawo.

Tak było?

Tak. Tylko że kiedy trener podnosił rękę, to zapominałem którą już po sekundzie, kiedy odwracałem się w kierunku bramki. Byłem w swoim transie, miałem swój plan. Liczył się tylko piłkarz Milanu, który szedł w moją stronę, i sposób, w jaki mam go zdekoncentrować, jakich czarów użyć. Poza nim był jeszcze sędzia i linia bramkowa, nic więcej nie istniało. Musiałem spowolnić moją reakcję, dlatego wymyśliłem ten taniec. Ktoś, kto wykonuje rzut karny, czeka na to, aż bramkarz zrobi ruch jako pierwszy, rzuci się w którymś kierunku. Wtedy bramka jest już pusta. Andrea Pirlo chyba dwukrotnie próbował mnie nabrać. Ale ja tańczyłem i czekałem.

Grał pan va banque, nie korzystając z porad trenera?

Po meczu trener Rafael Benitez przyszedł do mnie i powiedział: „Super, gratulacje, ale dlaczego dwa razy rzuciłeś się w inną stronę, niż mieliśmy ustalone?". Odpowiedziałem, że powód był prosty: „Bo bardzo chciałem wygrać ten puchar". Nigdy dokładnie nie analizowałem tego, co stało się podczas tamtych karnych. Pamiętam, że kiedy podchodził Szewczenko, przypomniałem sobie, jak kiedyś strzelał Gianluigiemu Buffonowi. W Stambule próbował pokonać mnie w podobny sposób. Czekał, ale zatrzymała mnie w miejscu jakaś cudowna siła.

Ten mecz Liverpoolu z Milanem przywołuje się dziś na lekcjach życia, kiedy potrzeba przykładu, że nie można się poddawać.

Jamie Carragher powiedział kiedyś, że ten mecz dał nam nieśmiertelność. Przeszliśmy do historii. Faktycznie, jestem zapraszany przez wiele osób i firm, żeby podzielić się tą historią, bo jest ona niezwykle inspirująca. Piłka nożna może przekładać się na życie, przekonuje, że nie ma sytuacji bez wyjścia, że jest w nas siła, którą możemy wykorzystać, by zmienić niekorzystne położenie, w jakim się znaleźliśmy. To, co wydarzyło się w szatni w Stambule podczas przerwy, gdy przegrywaliśmy 0:3, to jedno, ale jak wróciliśmy już na boisko, nie wiedząc, co nas czeka, i zobaczyliśmy naszych kibiców, to ciarki przeszły po plecach. Wszyscy wstali jeden po drugim i zaczęli śpiewać hymn Liverpoolu „You'll never walk alone" – „Nigdy nie będziesz szedł sam". Zaczęli się nakręcać, przekazali nam wielką moc. Zebraliśmy się w kole i Steven Gerrard zaczął do nas krzyczeć: „Czy wy to słyszycie? Oni w nas jeszcze wierzą, musimy im coś oddać. Przyjechali tyle tysięcy kilometrów tylko po to, żeby nas wspierać". Wie pan, ja do dzisiaj nie umiem tego opisać, to była jakaś magiczna energia, która natchnęła nas do zrobienia czegoś niemożliwego. Kiedy strzeliliśmy pierwszego gola, to było jak wybuch wulkanu, czuliśmy, że lawa będzie teraz wypływać. Byliśmy nie do powstrzymania, a przecież jeszcze dwadzieścia minut wcześniej byliśmy zupełnie rozbitym zespołem. To była siła drużyny, siła jedności. Jeżeli jeden z nas by nie wierzył, to nie odrobilibyśmy strat, musieliśmy wierzyć wszyscy. Są drużyny, które mają taki charakter, i Liverpool do nich należy. Liverpool razem ze swoimi kibicami. Takie noce były wcześniej w historii tego klubu, były też po Stambule, jak choćby w ostatnim półfinale Ligi Mistrzów, kiedy udało się odrobić 0:3 z Barcelony i wygrać 4:0. Nie ma takiej liczby bramek, której Liverpool nie byłby w stanie odrobić, zwłaszcza na własnym boisku.

Powiedział pan o sobie, że jest dzieckiem robotniczej rodziny. Pańska droga przez Feyenoord Rotterdam i Liverpool to była droga przez kluby ludzi pracy. Czuł się tam pan wyjątkowo związany z kibicami?

To działało od samego początku mojej przygody z piłką. Kiedy grałem z chłopakami na podwórku, nigdy nie interesowało mnie to, że mam 12 lat, a oni 16, że ja mam 14 lat, a oni już są pełnoletni. Mówili: „Nie strzelajcie mu za mocno, bo on taki mały i drobny". A ja krzyczałem, że właśnie mają strzelać, bo niczego się nie boję. I nawet jak strzelali tak mocno w brzuch, że ledwo mogłem oddychać i bardzo bolało, to dawało mi olbrzymią energię, że zaimponowałem starszym kolegom i nie pozwoliłem się pokonać. Podobnie było w Concordii Knurów – byłem bardzo zżyty z ludźmi wokół, bo chodziłem do kopalni po wypłaty i było mi wstyd.

Dlaczego?

Bo zarabiałem takie same pieniądze co mój tata jako górnik, a przecież tylko grałem w piłkę. Chodziłem między jego kolegami i mnie wytykali palcami, że gram w trzeciej lidze. Zawsze starałem się normalnie zachowywać, nie wywyższać się, bo to, że byłem piłkarzem, nie czyniło mnie nikim lepszym. W Tychach było tak samo, później wywiozłem takie zachowanie za granicę. W Rotterdamie mówi się, że „już samo bycie normalnym jest nienormalne", więc do mnie to pasowało. Może nie miałem wielkiego talentu, ale potrafiłem pracować i w pełni się zaangażować. Zawsze byłem przed treningiem, zostawałem na długo po zajęciach. Kiedyś w juniorach gospodarz zamknął szatnię, bo nie wiedział, że dwie godziny po treningu ktoś może jeszcze ćwiczyć, i wracaliśmy do domu w brudnych strojach autobusem. Dla mnie piłka była pasją i ludzie to dostrzegali. Także w Liverpoolu – nawet jak popełniałeś błędy, nawet jak ci coś nie wyszło, to kiedy kibice widzieli twoje zaangażowanie, nie było powodu do złości.

Gdzie właściwie czuje się pan u siebie?

W Polsce, na Śląsku. Zawsze wiedziałem, że wrócę do kraju, ale nie wiedziałem kiedy. Sądziłem, że po roku, może dwóch. Zarobię kasę w Rotterdamie i będę miał na dobry start, żeby realizować swoje marzenia. Wykupić mieszkanko w Knurowie na przykład. Moje życie za granicą przedłużyło się jednak do 16 lat i z każdym nowym kontraktem i zmianą klubu była to nowa przygoda oraz szansa. Zaczęło się zresztą od Tychów, które stały się dla mnie trampoliną do dużej piłki. Przejście do tego klubu było trochę ryzykowne, ale nauczyło mnie zarządzania swoją intuicją, która często pomagała mi w podejmowaniu decyzji. Wszyscy znajomi i starsi koledzy mówili, żebym tam nie szedł, bo Tychy są na ostatnim miejscu, spadną, a ja się spalę. Ja jednak pomyślałem, że mam sześć miesięcy, żeby się pokazać, wierzyłem, że dam radę, i się udało. Spotkałem na swojej drodze wielu dobrych ludzi. Trenerzy Bogusław Kaczmarek i Marek Kostrzewa zawsze coś we mnie widzieli, a Antoni Piechniczek powołał mnie do reprezentacji w 1996 roku. Nie mogę zapomnieć o moich pierwszych wychowawcach – Janie Korepcie i Krzysztofie Mikołajczaku, a kiedy miałem 15 lat, trener Witold Słabkowski powiedział mi, że rzucam się jak worek kartofli, i tak zaczął ze mną pracować, że w rok awansowałem z kadry U-16 do U-18.

Do Rotterdamu wyjeżdżał pan pewny siebie?

Wyjeżdżałem pełen obaw i przez dwa dni płakałem jak małe dziecko. Widziałem, że to już nie jest ten sam poziom, czułem, że się nie nadaję, bo piłka latała pięć razy szybciej niż w Polsce. Ale jak opadły emocje, to znowu byłem tym samym walecznym chłopakiem. Budował mnie charakter Feyenoordu, bardzo mi odpowiadał.

Jakie śląski synek miał kompleksy za granicą?

Pierwszy raz leciałem samolotem, mając 22 lata. Holandia wtedy była innym światem. Większość ludzi nie wiedziała, skąd jestem. To tak jak teraz do polskiej ligi trafia ktoś z Ukrainy i mu współczujemy, a być może chłopak mieszkał w Odessie, żyło mu się świetnie, a wyjechał tylko po to, żeby zarobić trochę więcej pieniędzy. Moim największym kompleksem po transferze do Feyenoordu był język obcy – nie mówiłem ani po niderlandzku, ani po angielsku. Nowi koledzy bardzo się dziwili, pytali, jak to w ogóle możliwe, że jestem tak słabo wyedukowany. Pytali, czy nie miałem w szkole angielskiego, i nie rozumieli, że miałem tylko rosyjski. Musiałem szybko wziąć się za siebie, bo wiedziałem, że komunikacja jest podstawą. Obcokrajowcy w klubie chodzili na angielski, ja postawiłem na niderlandzki, bo wiedziałem, że gram w Rotterdamie i to właśnie tutaj muszę się zaprzyjaźnić i zintegrować.

Pomogło?

Kiedy odbierałem nagrody Bramkarza Roku czy nawet Piłkarza Roku w Holandii, to wszystkim dziękowałem już po niderlandzku, co wzbudzało dużą sympatię. Kiedy dziś słyszę w ekstraklasie piłkarzy z zagranicy, którzy próbują mówić po polsku, wzbudzają we mnie szacunek. Też przechodziłem taką drogą, ludzie mnie doceniali i kompleksy zanikały. Miałem jednak ten przywilej, że grałem w piłkę i byłem rozliczany przede wszystkim za to, co pokazywałem na boisku. Piłka dawała mi dużo radości, więc szybciej leczyłem się z tego, co zaskakiwało mnie w codziennym życiu.

Co panu dał śląski dom? Jakie wartości sprawiły, że twardo stąpał pan po ziemi?

Dom dał mi wielką pokorę do życia. Jak mój ojciec wychodził do kopalni, zawsze żegnaliśmy go słowami „Z Bogiem!". Ja też tak mówię do moich bliskich przez całe życie. Wiedzieliśmy, jakie tragedie dzieją się w górniczych rodzinach. Tata wychodził i nie wiedzieliśmy, czy wróci. Nikt nigdy nie wie, jakie jest jego przeznaczenie, dlatego pokora jest podstawą. Choćby nie wiem jak dobrze ci się wiodło, historia zna tysiące przypadków, kiedy nagle dzieje się coś, co człowieka łamie. Ludzie mówią, że ja tę pokorę mam. Jestem pewny siebie, ale nieprzesadnie, nie jestem butny i arogancki, nie można mylić tych pojęć z wiarą we własne możliwości. Zresztą jakbym trochę za wysoko odfrunął, to mama szybciutko sprowadziłaby mnie na ziemię. Nauczyłem się, że nie jestem lepszy niż inni, mimo że w sporcie coś osiągnąłem. Umiem szanować innych. Te wartości staram się pielęgnować we własnym domu, przekazywać je dzieciom. Mają być dobrymi ludźmi, bo takich jest coraz mniej.

O której tata wychodził do pracy?

Trzy zmiany były. Albo bardzo rano, albo po południu, albo na wieczór. Kiedy jako piłkarz wracałem z treningu i chciałem się zdrzemnąć, a nie mogłem, bo dzieci po szkole krzyczały w domu, to przypominałem sobie ojca. Parę razy mocno daliśmy mu w kość, dostaliśmy za to z Darkiem mocny ochrzan i to też była szkoła życia. Ale dzieci często nie zauważają tego, co się dzieje dokoła, doceniają to, co dla nich zrobili rodzice, dopiero, kiedy same dorosną. Ja miałem być górnikiem, takie było moje przeznaczenie.

W pana domu była miłość czy dyscyplina?

Wszystkiego po trochu. Dyscyplina była, bo bez niej by się nic nie udało, ale ostatnie słowo należało zawsze do mamy, ona trzymała ten dom. Tata był od chodzenia do kopalni i od czasu do czasu piwkowania sobie z kolegami. Ale piwo na Śląsku inaczej smakuje. Uświadomiłem to sobie dopiero, kiedy sam zjechałem na dół.

Nie rozumiem.

Dwa razy zaprosiłem kolegów piłkarzy, żeby zobaczyli, na czym polega praca górnika, i docenili to, jak mają dobrze w życiu, że mogą grać w piłkę. Wielu zdecydowało się zjechać na dół, kilku strach zatrzymał na górze. Paweł Kryszałowicz, który nie pił piwa w ogóle, bo zwyczajnie nie znosił jego smaku, po wyjeździe na powierzchnię zrozumiał to, czego pan teraz nie rozumie. Dyrektor trzymał dla nas skrzynkę piwa, usiedliśmy i zaczęliśmy opowiadać o wrażeniach. W kopalni przeszliśmy tylko górniczą trasą, nie ruszyliśmy łopatą, a byliśmy czarni jak smoła. Paweł po pierwszym piwie powiedział tylko: „Daj drugie". Przez wiele lat denerwowałem się, jak mój tata przychodził do domu czasem po kilku piwkach więcej, ale dzisiaj to rozumiem. Ludzie muszą czasami odreagować.

Piłka uratowała pana przed takim życiem?

Robiłem też dużo innych rzeczy, to kształtowało mój charakter i dawało szacunek do pracy. Jako mały dzieciak pomagałem roznosić mamie mleko. Wstawaliśmy z Darkiem o 4.30. Ostatnio był program w telewizji: „To był rok", w którym wspominano mleko w szklanych butelkach i pytano o to, jaka była różnica między chudym i tłustym. Taką wiedzę to ja wyssałem z mlekiem matki. Później pomagałem też na fermie kurczaków, zbierałem butelki, żeby mieć kieszonkowe z kaucji. Górnicy wyjeżdżali po swojej szychcie, szli do parku na piwko, a myśmy później mieli zarobek.

Co myśli chłopak z taką historią, kiedy kończy grę w Realu Madryt, a koledzy robią dla niego na boisku szpaler?

Kiedy wróciłem do szatni, usiadłem i powiedziałem, że będę siedział tak cztery godziny. To były moje ostatnie godziny jako piłkarza. Wiedziałem, żę nie dam się już nakłonić do gry w żadnym klubie, że już koniec tego dobrego. Pomyślałem, że moja droga jest niewiarygodna, że to, gdzie zaczynałem i gdzie kończę, jest niesamowite. I wie pan co? Większość piłkarzy, którzy odnieśli sukces, ma takie historie. Wszyscy mieli jedną pasję, którą była piłka, ale rodzice najczęściej oddawali ostatnie pieniądze na buty, by było w czym ją kopać. Dopiero teraz jest inne pokolenie, wychowane do zawodu piłkarza. Myśmy takiego zawodu nie znali, a hartowała nas ambicja. Ja, żeby przejść drogę od chłopca roznoszącego mleko do Santiago Bernabeu, musiałem żyć, ciągle szukając dziury w całym. Mogłem być piłkarzem meczu, a analizowałem swoje błędy. Mówiłem kolegom, że raz powinienem złapać piłkę, zamiast ją wybijać, a oni pukali się w czoło, przypominając mi, ile wybroniłem strzałów. Żyłem w przeświadczeniu, że zawsze można lepiej. Nie chcę powiedzieć, że działało to na mnie destruktywnie, to mnie mobilizowało do jeszcze cięższej pracy. Nie chciałem przesadnie w siebie uwierzyć, bo chciałem nad sobą ciągle pracować. Jeden raz wrzuciłem na luz – kiedy podniosłem Puchar Mistrzów w Stambule. Wtedy pomyślałem: „Możesz być teraz z siebie dumny. Udało ci się coś zrobić".

Jest pan pierwszym piłkarzem, który oswajał nam wielki świat w XXI wieku, tłumacząc na przykład, że Cristiano Ronaldo jest fajnym facetem.

Sam się musiałem tego wielkiego świata uczyć. Nie mogłem przecież tego nigdzie wyczytać, w latach 90. nie było żadnych biografii sportowców w księgarniach. Nie można było się zainspirować. Dziś stoją tego pełne półki, da się wyciągać wnioski dla siebie, ciężko pracować i czekać na efekty. Ja musiałem sam siebie testować w każdym aspekcie emocjonalnym. W każdym klubie miałem inny limit kredytu. W Feyenoordzie po świetnym meczu dwa następne mogłem mieć słabsze, a wiedziałem, że i tak nie będą mnie krytykować. W Liverpoolu wiedziałem, że każde moje potknięcie będzie analizowane i rozbierane na małe części, a w Madrycie to już przeanalizują mój każdy krok. Musiałem to zrozumieć i się z tym pogodzić. A jak nie znasz języka, musisz się wielu rzeczy domyślać. Czy nauczycielka niderlandzkiego, pokazując na oko, mówi o oku, czy jednak myśli o źrenicy? Wiele razy musiałem odnaleźć się na treningu, tylko obserwując zachowania kolegów, to był dla mnie nieustanny poligon. Zastanawiałem się, czy dobrze zrozumiałem trenera i czy on zrozumiał, co mówiłem. Miałem kilka osób, przyjaciół, do których dzwoniłem w trudnych momentach i wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na ich wsparcie, ale i tak liczyło się to, jak sobie sam poradzę. Grałem w takich klubach, które zawsze musiały wygrywać. Nie było przyzwolenia na ósme miejsce. Zawsze musiało być zwycięstwo, a wiadomo, że nie zawsze było. Jak się ma dobre serce, to trzeba mieć grubą skórę. I myślę, że miałem ją odpowiednio grubą, skoro w sporcie sobie poradziłem.

Ale był pan jednym z pierwszych piłkarzy, którzy przyznali, że współpracują z psychologiem.

Po mistrzostwach świata w 2002 roku byłem bardzo zmęczony – fizycznie i mentalnie. Wróciłem do Liverpoolu udając, że wszystko jest w porządku. Starałem się normalnie zachowywać, pokazywać ludziom, że nic mi nie jest. Powtarzałem, że mam się świetnie, chociaż wewnętrznie byłem wypruty. I kiedy to do mnie doszło, było trochę za późno. Leżałem na ziemi, a Diego Forlan wbijał mi gola w meczu z Manchesterem United. Pomyślałem wtedy: „Kurde, teraz to chyba dadzą mi już odpocząć".

Dali.

Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego akurat mnie to spotkało, i byłem całkowicie załamany. Pytałem się trenera bramkarzy, czy robiłem coś źle, czy nie traktowałem poważnie treningów, a on mnie zapewniał, że na treningu byłem najlepszy, i nie umiał wytłumaczyć, co się stało. Nie wiedziałem, czy jestem w stanie wyjść z tego kryzysu. Wszyscy wytykali mnie palcami. Próbowali mnie pocieszać przyjaciele ze Śląska, którzy akurat przylecieli na ten mecz, ale nie było to możliwe. W tym samym czasie zmarła mi babcia i to był naprawdę bardzo zły okres. Babcia zawsze mnie inspirowała, czułem, jak mnie wspiera i jak we mnie wierzy. Kiedy ją odwiedzałem, mówiła: „Chodź no tutaj do mnie na balkon. Usiądź sobie na ryczce. Widzisz, jak tam grasz, to my cię oglądamy w telewizji, a ja siedzę tutaj i widzę wieżyczkę tego kościoła, i modlę się o twoje zdrowie". Zawsze mnie to jakoś mobilizowało. Przez te błędy w Liverpoolu mogłem być chociaż na jej pogrzebie. Mogłem też odetchnąć i wziąć udział w Balu Mistrzów Sportu, który zawsze mnie omijał.

No, ale jak pan sobie poradził później w Liverpoolu?

Trudny okres przeżywał cały zespół i trener wprowadził do pracy psychologa – dla drużyny i na indywidualne spotkania. Psycholog rzeczywiście powiedział nam kilka wartościowych rzeczy. Wiele rzeczy się przewartościowało, mogliśmy spojrzeć na nie z innej perspektywy. Odpoczywałem przez miesiąc, byłem coraz silniejszy i coraz mocniej naładowany mentalnie. Wracała pewność siebie, mimo że nie grałem. Pamiętam takie zdarzenie z meczu Liverpoolu z Charltonem: Chris Kirkland leżał nieprzytomny, bo niby coś mu się tam stało, a ja ruszyłem do rozgrzewki. Kibice Charltonu zaczęli śpiewać: „We want Dudek" – „Chcemy Dudka". Wiedziałem, że ze mnie szydzą, ale się do nich odwróciłem i poprosiłem, żeby śpiewali głośniej, to może trener usłyszy. Zgłupieli. Chcieli mnie zgnoić, a zobaczyli, że mam do tego dystans. Już wtedy byłem mentalnie naprawiony, a los tak chciał, że po kilku tygodniach trafiliśmy w finale Ligi Angielskiej na Manchester United. Byłem już gotowy do gry, jednak nie wiedziałem, kiedy dostanę swoją szansę. Przyszedł do mnie trener Gerard Houllier i mówi: „Jurek, ty będziesz grał w tym meczu". – „Serio?" – zapytałem. „Tak, i ty go dla nas wygrasz. Będziesz najlepszy na boisku" – powiedział, a ja pomyślałem, że większej presji na plecy to już mi nikt nie załaduje. Wygraliśmy 2:0, a ja zostałem piłkarzem meczu.

Kamień spadł z serca?

Pomyślałem, że rachunki zostały wyrównane i teraz mogę wrócić do siebie. Latem zmienił się menedżer, przyszedł Rafael Benitez i zaczęła się nowa filozofia, i zupełnie inne prowadzenie zespołu. Benitez jest najlepszym trenerem, z jakim pracowałem. Pod każdym względem. I to mimo że mnie odstrzelił po wygranym finale Ligi Mistrzów. Czasami moi znajomi mnie podpuszczają, mówią, że Beniteza nienawidzą za to, jak mnie potraktował, a ja myślę, że to, że na niego trafiliśmy, pomogło nam zdobyć Puchar Mistrzów. Mogę mieć do niego pretensje tylko o to, że nie chciał pozwolić mi odejść z Liverpoolu. Powiedziałem do niego: „Skoro sprowadziłeś swoich piłkarzy, w tym Pepe Reinę na moją pozycję, to pozwól mi szukać przyjemności gdzie indziej, zwłaszcza po takim sukcesie". Mówił, że jestem zbyt dużą wartością dla zespołu i nigdzie mnie nie puści. Odszedłem dopiero, jak skończył mi się kontrakt. Potrzebowałem zmiany, świeżego powietrza, chociaż na Anfield i tak czekała na mnie kolejna umowa.

Tak na chłodno, kilka lat po karierze: nie za dużo czasu spędził pan na ławkach rezerwowych? Czy odejście do Realu nie było pana błędem?

Zastanawiałem się nad odejściem do jakiegoś mniejszego klubu, gdzie będę grał, znowu się wypromuję i wrócę na szczyt. Rozmawiałem o tym z innymi piłkarzami, na przykład z holenderskim bramkarzem Raimondem van der Gouwem, który pół swojego życia był rezerwowym w Manchesterze United, a który później odszedł do West Hamu. Potrzebował zmiany, chciał regularnie grać, a później stwierdził, że nie poradził sobie w gorzej zorganizowanym klubie. Nie wytrzymywał innej mentalności, nastawienia zawodników, którzy nie musieli zawsze grać o zwycięstwo. Nie było takiego napięcia, że od poniedziałku myślało się już tylko o sobotnim meczu i cały tydzień musiało się walczyć o miejsce w składzie. W United czy Liverpoolu trzeba było zawsze wygrywać, w West Hamie - „jak wygramy, to dobrze, a jak nie, to może uda nam się za tydzień". Van der Gouwemu to przeszkadzało i doszedłem do wniosku, że ze mną byłoby podobnie.

Real był jedyną opcją?

W 2007 roku z Liverpoolem przegraliśmy finał Ligi Mistrzów w Atenach. Nasz hiszpański trener bramkarzy José Manuel Ochotorena powiedział mi, że chce mnie Real. „Mam 34 lata, takie żarty to nie ze mną" – odpowiedziałem, ale później okazało się, że to wcale nie były żarty, bo w Madrycie szukali kogoś takiego jak ja. Zadzwonił do mnie Predrag Mijatović i nakreślił mi cały plan. „Jurek, potrzebujemy takiego bramkarza. Na pewno będziesz trochę grał, bo Iker Casillas musi też odpoczywać. A do tego niezbędna jest mu mobilizacja, szukamy kogoś, kto pozwoli mu wskoczyć na wyższy poziom, bo mamy z tyłu duży problem. Mamy cię rozpracowanego charakterologicznie i wiemy, że będziesz tu pasował. Masz naszą mentalność" – mówił. Powiedziałem, że mam ofertę z innego klubu, a Mijatović poprosił, żebym nie wierzył w żadne plotki transferowe dotyczące pozyskiwania bramkarza przez Real, bo będą na mnie czekać do 14 lipca. Do tego czasu mam podjąć decyzję.

Szybko się pan zdecydował?

Próbowałem szukać. Była opcja Betisu Sewilla i Benfiki Lizbona, ale Betis coś zaczął naginać w negocjacjach i pomyślałem, że skoro tak źle się zaczyna, to później może być tylko gorzej. Kupili innego bramkarza, a ja uznałem, że muszę iść do Madrytu, bo nigdy bym sobie nie darował, że nie wykorzystałem takiej szansy. Realowi się nie odmawia. To była kolejna świetna decyzja, jaką podjąłem. Na koniec piłkarskiej kariery przeszedłem kolejną ścieżkę edukacji. Zobaczyłem, jak wygląda zarządzanie gigantycznym klubem od środka. Miałem trafić tam na rok, zostałem na cztery i była to najlepsza szkoła, jaką mogłem przeżyć. Obcowanie z tymi zawodnikami, wyjazdy, organizacja, zainteresowanie menedżerów, mediów – dużo na tym wszystkim skorzystałem.

Jak pan zdobył takie uznanie w Madrycie, że zasłużył na ten szpaler na koniec?

W życiu najlepiej na nic nie liczyć, tylko ciężko pracować i czekać na efekty. Ten szpaler był dla mnie zaskakujący, nie chcę powiedzieć „żenujący", chociaż może byłoby to lepsze słowo. „Nie stary, bez przesady, przez żaden szpaler nie przejdę" – mówiłem, bo nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest. Wiedziałem, że czasami robi się nowemu mistrzowi szpaler szacunku w kolejnym meczu po wywalczeniu tytułu, ale żeby tak żegnać piłkarza. Czułem, że to chyba za wysokie progi. Guti do mnie napisał, że tyle lat grał w tym klubie i coś takiego go nie spotkało, ale co ja mogłem odpisać? Co miałem zrobić? Odmówić?

No to ma pan pomysł, skąd ten szpaler, czy nie?

To było podziękowanie za cztery lata ciężkiej pracy. Poniedziałków, kiedy wiedziałem, że i tak nie mam raczej szansy zagrać w weekend, a mimo to trenowałem z uśmiechem i zaangażowaniem. Iker rok po moim przyjściu został z Hiszpanią mistrzem Europy, dwa lata później był mistrzem świata. Trafiłem na jego najlepszy okres w karierze, bo rok po moim odejściu jeszcze obronił mistrzostwo Europy w Polsce i na Ukrainie. Byłem z nim w świetnych relacjach, widziałem, jak się przygotowuje, czego potrzebuje, by być jeszcze lepszy, jak go odciążyć, jak zmusić do pracy. Kiedy była przerwa na reprezentację, większość szatni wyjeżdżała na zgrupowania, a do nas trafiali zawodnicy z Castilli. Kamil Glik na przykład. Traktowałem ich jak mistrzów świata. 18, 19 lat, a stopa ułożona jak marzenie. To byli świetni zawodnicy, a starałem się im udowodnić, że mimo 37 lat w niczym im nie ustępuję, a już na pewno nie w zaangażowaniu.

Co było w Realu najtrudniejsze?

Starałem się tak przygotowywać, jakbym co sobotę musiał grać, a to nie było łatwe, zwłaszcza w głowie. Wiedziałem jednak, że nic mnie nie usprawiedliwi, jeśli zajdzie potrzeba wejścia między słupki. Musiałem być maksymalnie zaangażowany. Myślę, że doceniono mnie także za to, że byłem normalny. Przez cztery sezony odnawiali mi kontrakt, bo widzieli, że nie daję sobie na luz. Ale szatnia w Madrycie była jedyną w mojej karierze, w której nie miałem kompleksów. W Rotterdamie czy Liverpoolu wchodziłem między utytułowanych zawodników, a sam nie mogłem się niczym pochwalić. W Realu rozejrzałem się i tylko Raul, Salgado, Guti i Iker mieli zwycięstwa w Lidze Mistrzów, a reszta czekała na swoje sukcesy. Dlaczego miałbym się gorzej czuć? Ludzie kojarzyli mnie z Liverpoolu, miałem już jakiś kredyt i musiałem go tylko pielęgnować. Po tym szpalerze usiadłem w szatni i pomyślałem, że warto było tu przyjechać i stać się częścią madryckiej rodziny, zrobić coś dla tych ludzi. Mimo że nie grałem, nie byłem na świeczniku, warto było tego doświadczyć. Atmosfera była fantastyczna, bardzo rodzinna. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do hiszpańskiego życia, z kolacją o 22, bo o 23 zazwyczaj już spałem. Koledzy z drużyny dzwonili po mnie, kiedy gdzieś wychodzili, tłumacząc, że wyśpię się następnego dnia podczas sjesty. Dopiero po drugim roku się przełamałem, ale i tak szybko uciekałem do domu, żeby około północy być już w łóżku. Życie w Madrycie jest genialne, to też buduje tamte zespoły.

Sobotni finał Ligi Mistrzów jest w Madrycie, ale na nowym stadionie Atletico. Rozumiem, że serce bije dla Liverpoolu?

Jestem skrajnie nieobiektywny. Kibicowałem Liverpoolowi także wtedy, kiedy rok temu grał z Realem. Nie wyobrażam sobie, żeby teraz miał nie poradzić sobie z Tottenhamem. Po przegranych finałach w 2007 i 2017 – do trzech razy sztuka. Teraz jest też Juergen Klopp, który stoi za tą całą piękną najnowszą historią. Zespół, który zbudował, jest lepszy od tego, w którym grałem w 2005 roku. Bramkarz Alison jest najlepszy w lidze, przepuścił najmniej goli, Virgil van Dijk został wybrany na najlepszego piłkarza, są dwaj królowie strzelców. Ta drużyna zasługuje na Puchar Mistrzów, a w finale trafia chyba na najwygodniejszego rywala w całej fazie pucharowej. Jeśli Liverpool dobrze zacznie, to strzeli szybko dwa, trzy gole, a że mało traci, to będzie zwycięstwo. Jedynym zagrożeniem jest to, że oba zespoły bardzo dobrze znają się z Premier League i mogą podejść do siebie ze zbyt dużym szacunkiem.

Jest pan twardy czy czasem pan płacze?

Jestem bardzo twardy. I wiele rzeczy mnie rusza. Po zwycięstwie w Stambule płakałem ze szczęścia i po otrzymaniu trudnej wiadomości, także z powodów osobistych. Płakałem przy narodzinach dzieci. Aleksander urodził się po mocnych komplikacjach, Victoria i Natalia rodziły się już w Liverpoolu – była ta sama położna, ten sam lekarz. To było cudowne uczucie, że ludzie otaczali nas taką opieką. Wciąż łatwo się rozczulam, nawet w kinie, czym wzbudzam śmiech córek. Ostatnio na „Bohemian Rhapsody". Po Lidze Mistrzów też mi się zdarzało wzruszyć. Tylko z tego powodu, że byłem częścią wielkiego meczu. Przecież jestem normalnym chłopakiem ze Szczygłowic i to się naprawdę wydarzyło. Jestem facetem po przejściach, z dużymi doświadczeniami, które teraz pomagają mi poradzić sobie z różnymi stanami emocjonalnymi. Jak przystało na twardziela – czasami płaczę i się tego nie wstydzę. To nieprawda, że chłopaki nie płaczą.

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich