Nie rozumiem.
Dwa razy zaprosiłem kolegów piłkarzy, żeby zobaczyli, na czym polega praca górnika, i docenili to, jak mają dobrze w życiu, że mogą grać w piłkę. Wielu zdecydowało się zjechać na dół, kilku strach zatrzymał na górze. Paweł Kryszałowicz, który nie pił piwa w ogóle, bo zwyczajnie nie znosił jego smaku, po wyjeździe na powierzchnię zrozumiał to, czego pan teraz nie rozumie. Dyrektor trzymał dla nas skrzynkę piwa, usiedliśmy i zaczęliśmy opowiadać o wrażeniach. W kopalni przeszliśmy tylko górniczą trasą, nie ruszyliśmy łopatą, a byliśmy czarni jak smoła. Paweł po pierwszym piwie powiedział tylko: „Daj drugie". Przez wiele lat denerwowałem się, jak mój tata przychodził do domu czasem po kilku piwkach więcej, ale dzisiaj to rozumiem. Ludzie muszą czasami odreagować.
Piłka uratowała pana przed takim życiem?
Robiłem też dużo innych rzeczy, to kształtowało mój charakter i dawało szacunek do pracy. Jako mały dzieciak pomagałem roznosić mamie mleko. Wstawaliśmy z Darkiem o 4.30. Ostatnio był program w telewizji: „To był rok", w którym wspominano mleko w szklanych butelkach i pytano o to, jaka była różnica między chudym i tłustym. Taką wiedzę to ja wyssałem z mlekiem matki. Później pomagałem też na fermie kurczaków, zbierałem butelki, żeby mieć kieszonkowe z kaucji. Górnicy wyjeżdżali po swojej szychcie, szli do parku na piwko, a myśmy później mieli zarobek.
Co myśli chłopak z taką historią, kiedy kończy grę w Realu Madryt, a koledzy robią dla niego na boisku szpaler?
Kiedy wróciłem do szatni, usiadłem i powiedziałem, że będę siedział tak cztery godziny. To były moje ostatnie godziny jako piłkarza. Wiedziałem, żę nie dam się już nakłonić do gry w żadnym klubie, że już koniec tego dobrego. Pomyślałem, że moja droga jest niewiarygodna, że to, gdzie zaczynałem i gdzie kończę, jest niesamowite. I wie pan co? Większość piłkarzy, którzy odnieśli sukces, ma takie historie. Wszyscy mieli jedną pasję, którą była piłka, ale rodzice najczęściej oddawali ostatnie pieniądze na buty, by było w czym ją kopać. Dopiero teraz jest inne pokolenie, wychowane do zawodu piłkarza. Myśmy takiego zawodu nie znali, a hartowała nas ambicja. Ja, żeby przejść drogę od chłopca roznoszącego mleko do Santiago Bernabeu, musiałem żyć, ciągle szukając dziury w całym. Mogłem być piłkarzem meczu, a analizowałem swoje błędy. Mówiłem kolegom, że raz powinienem złapać piłkę, zamiast ją wybijać, a oni pukali się w czoło, przypominając mi, ile wybroniłem strzałów. Żyłem w przeświadczeniu, że zawsze można lepiej. Nie chcę powiedzieć, że działało to na mnie destruktywnie, to mnie mobilizowało do jeszcze cięższej pracy. Nie chciałem przesadnie w siebie uwierzyć, bo chciałem nad sobą ciągle pracować. Jeden raz wrzuciłem na luz – kiedy podniosłem Puchar Mistrzów w Stambule. Wtedy pomyślałem: „Możesz być teraz z siebie dumny. Udało ci się coś zrobić".
Jest pan pierwszym piłkarzem, który oswajał nam wielki świat w XXI wieku, tłumacząc na przykład, że Cristiano Ronaldo jest fajnym facetem.
Sam się musiałem tego wielkiego świata uczyć. Nie mogłem przecież tego nigdzie wyczytać, w latach 90. nie było żadnych biografii sportowców w księgarniach. Nie można było się zainspirować. Dziś stoją tego pełne półki, da się wyciągać wnioski dla siebie, ciężko pracować i czekać na efekty. Ja musiałem sam siebie testować w każdym aspekcie emocjonalnym. W każdym klubie miałem inny limit kredytu. W Feyenoordzie po świetnym meczu dwa następne mogłem mieć słabsze, a wiedziałem, że i tak nie będą mnie krytykować. W Liverpoolu wiedziałem, że każde moje potknięcie będzie analizowane i rozbierane na małe części, a w Madrycie to już przeanalizują mój każdy krok. Musiałem to zrozumieć i się z tym pogodzić. A jak nie znasz języka, musisz się wielu rzeczy domyślać. Czy nauczycielka niderlandzkiego, pokazując na oko, mówi o oku, czy jednak myśli o źrenicy? Wiele razy musiałem odnaleźć się na treningu, tylko obserwując zachowania kolegów, to był dla mnie nieustanny poligon. Zastanawiałem się, czy dobrze zrozumiałem trenera i czy on zrozumiał, co mówiłem. Miałem kilka osób, przyjaciół, do których dzwoniłem w trudnych momentach i wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na ich wsparcie, ale i tak liczyło się to, jak sobie sam poradzę. Grałem w takich klubach, które zawsze musiały wygrywać. Nie było przyzwolenia na ósme miejsce. Zawsze musiało być zwycięstwo, a wiadomo, że nie zawsze było. Jak się ma dobre serce, to trzeba mieć grubą skórę. I myślę, że miałem ją odpowiednio grubą, skoro w sporcie sobie poradziłem.
Ale był pan jednym z pierwszych piłkarzy, którzy przyznali, że współpracują z psychologiem.
Po mistrzostwach świata w 2002 roku byłem bardzo zmęczony – fizycznie i mentalnie. Wróciłem do Liverpoolu udając, że wszystko jest w porządku. Starałem się normalnie zachowywać, pokazywać ludziom, że nic mi nie jest. Powtarzałem, że mam się świetnie, chociaż wewnętrznie byłem wypruty. I kiedy to do mnie doszło, było trochę za późno. Leżałem na ziemi, a Diego Forlan wbijał mi gola w meczu z Manchesterem United. Pomyślałem wtedy: „Kurde, teraz to chyba dadzą mi już odpocząć".
Dali.
Nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego akurat mnie to spotkało, i byłem całkowicie załamany. Pytałem się trenera bramkarzy, czy robiłem coś źle, czy nie traktowałem poważnie treningów, a on mnie zapewniał, że na treningu byłem najlepszy, i nie umiał wytłumaczyć, co się stało. Nie wiedziałem, czy jestem w stanie wyjść z tego kryzysu. Wszyscy wytykali mnie palcami. Próbowali mnie pocieszać przyjaciele ze Śląska, którzy akurat przylecieli na ten mecz, ale nie było to możliwe. W tym samym czasie zmarła mi babcia i to był naprawdę bardzo zły okres. Babcia zawsze mnie inspirowała, czułem, jak mnie wspiera i jak we mnie wierzy. Kiedy ją odwiedzałem, mówiła: „Chodź no tutaj do mnie na balkon. Usiądź sobie na ryczce. Widzisz, jak tam grasz, to my cię oglądamy w telewizji, a ja siedzę tutaj i widzę wieżyczkę tego kościoła, i modlę się o twoje zdrowie". Zawsze mnie to jakoś mobilizowało. Przez te błędy w Liverpoolu mogłem być chociaż na jej pogrzebie. Mogłem też odetchnąć i wziąć udział w Balu Mistrzów Sportu, który zawsze mnie omijał.
No, ale jak pan sobie poradził później w Liverpoolu?
Trudny okres przeżywał cały zespół i trener wprowadził do pracy psychologa – dla drużyny i na indywidualne spotkania. Psycholog rzeczywiście powiedział nam kilka wartościowych rzeczy. Wiele rzeczy się przewartościowało, mogliśmy spojrzeć na nie z innej perspektywy. Odpoczywałem przez miesiąc, byłem coraz silniejszy i coraz mocniej naładowany mentalnie. Wracała pewność siebie, mimo że nie grałem. Pamiętam takie zdarzenie z meczu Liverpoolu z Charltonem: Chris Kirkland leżał nieprzytomny, bo niby coś mu się tam stało, a ja ruszyłem do rozgrzewki. Kibice Charltonu zaczęli śpiewać: „We want Dudek" – „Chcemy Dudka". Wiedziałem, że ze mnie szydzą, ale się do nich odwróciłem i poprosiłem, żeby śpiewali głośniej, to może trener usłyszy. Zgłupieli. Chcieli mnie zgnoić, a zobaczyli, że mam do tego dystans. Już wtedy byłem mentalnie naprawiony, a los tak chciał, że po kilku tygodniach trafiliśmy w finale Ligi Angielskiej na Manchester United. Byłem już gotowy do gry, jednak nie wiedziałem, kiedy dostanę swoją szansę. Przyszedł do mnie trener Gerard Houllier i mówi: „Jurek, ty będziesz grał w tym meczu". – „Serio?" – zapytałem. „Tak, i ty go dla nas wygrasz. Będziesz najlepszy na boisku" – powiedział, a ja pomyślałem, że większej presji na plecy to już mi nikt nie załaduje. Wygraliśmy 2:0, a ja zostałem piłkarzem meczu.
Kamień spadł z serca?
Pomyślałem, że rachunki zostały wyrównane i teraz mogę wrócić do siebie. Latem zmienił się menedżer, przyszedł Rafael Benitez i zaczęła się nowa filozofia, i zupełnie inne prowadzenie zespołu. Benitez jest najlepszym trenerem, z jakim pracowałem. Pod każdym względem. I to mimo że mnie odstrzelił po wygranym finale Ligi Mistrzów. Czasami moi znajomi mnie podpuszczają, mówią, że Beniteza nienawidzą za to, jak mnie potraktował, a ja myślę, że to, że na niego trafiliśmy, pomogło nam zdobyć Puchar Mistrzów. Mogę mieć do niego pretensje tylko o to, że nie chciał pozwolić mi odejść z Liverpoolu. Powiedziałem do niego: „Skoro sprowadziłeś swoich piłkarzy, w tym Pepe Reinę na moją pozycję, to pozwól mi szukać przyjemności gdzie indziej, zwłaszcza po takim sukcesie". Mówił, że jestem zbyt dużą wartością dla zespołu i nigdzie mnie nie puści. Odszedłem dopiero, jak skończył mi się kontrakt. Potrzebowałem zmiany, świeżego powietrza, chociaż na Anfield i tak czekała na mnie kolejna umowa.
Tak na chłodno, kilka lat po karierze: nie za dużo czasu spędził pan na ławkach rezerwowych? Czy odejście do Realu nie było pana błędem?
Zastanawiałem się nad odejściem do jakiegoś mniejszego klubu, gdzie będę grał, znowu się wypromuję i wrócę na szczyt. Rozmawiałem o tym z innymi piłkarzami, na przykład z holenderskim bramkarzem Raimondem van der Gouwem, który pół swojego życia był rezerwowym w Manchesterze United, a który później odszedł do West Hamu. Potrzebował zmiany, chciał regularnie grać, a później stwierdził, że nie poradził sobie w gorzej zorganizowanym klubie. Nie wytrzymywał innej mentalności, nastawienia zawodników, którzy nie musieli zawsze grać o zwycięstwo. Nie było takiego napięcia, że od poniedziałku myślało się już tylko o sobotnim meczu i cały tydzień musiało się walczyć o miejsce w składzie. W United czy Liverpoolu trzeba było zawsze wygrywać, w West Hamie - „jak wygramy, to dobrze, a jak nie, to może uda nam się za tydzień". Van der Gouwemu to przeszkadzało i doszedłem do wniosku, że ze mną byłoby podobnie.
Real był jedyną opcją?
W 2007 roku z Liverpoolem przegraliśmy finał Ligi Mistrzów w Atenach. Nasz hiszpański trener bramkarzy José Manuel Ochotorena powiedział mi, że chce mnie Real. „Mam 34 lata, takie żarty to nie ze mną" – odpowiedziałem, ale później okazało się, że to wcale nie były żarty, bo w Madrycie szukali kogoś takiego jak ja. Zadzwonił do mnie Predrag Mijatović i nakreślił mi cały plan. „Jurek, potrzebujemy takiego bramkarza. Na pewno będziesz trochę grał, bo Iker Casillas musi też odpoczywać. A do tego niezbędna jest mu mobilizacja, szukamy kogoś, kto pozwoli mu wskoczyć na wyższy poziom, bo mamy z tyłu duży problem. Mamy cię rozpracowanego charakterologicznie i wiemy, że będziesz tu pasował. Masz naszą mentalność" – mówił. Powiedziałem, że mam ofertę z innego klubu, a Mijatović poprosił, żebym nie wierzył w żadne plotki transferowe dotyczące pozyskiwania bramkarza przez Real, bo będą na mnie czekać do 14 lipca. Do tego czasu mam podjąć decyzję.
Szybko się pan zdecydował?
Próbowałem szukać. Była opcja Betisu Sewilla i Benfiki Lizbona, ale Betis coś zaczął naginać w negocjacjach i pomyślałem, że skoro tak źle się zaczyna, to później może być tylko gorzej. Kupili innego bramkarza, a ja uznałem, że muszę iść do Madrytu, bo nigdy bym sobie nie darował, że nie wykorzystałem takiej szansy. Realowi się nie odmawia. To była kolejna świetna decyzja, jaką podjąłem. Na koniec piłkarskiej kariery przeszedłem kolejną ścieżkę edukacji. Zobaczyłem, jak wygląda zarządzanie gigantycznym klubem od środka. Miałem trafić tam na rok, zostałem na cztery i była to najlepsza szkoła, jaką mogłem przeżyć. Obcowanie z tymi zawodnikami, wyjazdy, organizacja, zainteresowanie menedżerów, mediów – dużo na tym wszystkim skorzystałem.
Jak pan zdobył takie uznanie w Madrycie, że zasłużył na ten szpaler na koniec?
W życiu najlepiej na nic nie liczyć, tylko ciężko pracować i czekać na efekty. Ten szpaler był dla mnie zaskakujący, nie chcę powiedzieć „żenujący", chociaż może byłoby to lepsze słowo. „Nie stary, bez przesady, przez żaden szpaler nie przejdę" – mówiłem, bo nawet nie wiedziałem, że coś takiego jest. Wiedziałem, że czasami robi się nowemu mistrzowi szpaler szacunku w kolejnym meczu po wywalczeniu tytułu, ale żeby tak żegnać piłkarza. Czułem, że to chyba za wysokie progi. Guti do mnie napisał, że tyle lat grał w tym klubie i coś takiego go nie spotkało, ale co ja mogłem odpisać? Co miałem zrobić? Odmówić?
No to ma pan pomysł, skąd ten szpaler, czy nie?
To było podziękowanie za cztery lata ciężkiej pracy. Poniedziałków, kiedy wiedziałem, że i tak nie mam raczej szansy zagrać w weekend, a mimo to trenowałem z uśmiechem i zaangażowaniem. Iker rok po moim przyjściu został z Hiszpanią mistrzem Europy, dwa lata później był mistrzem świata. Trafiłem na jego najlepszy okres w karierze, bo rok po moim odejściu jeszcze obronił mistrzostwo Europy w Polsce i na Ukrainie. Byłem z nim w świetnych relacjach, widziałem, jak się przygotowuje, czego potrzebuje, by być jeszcze lepszy, jak go odciążyć, jak zmusić do pracy. Kiedy była przerwa na reprezentację, większość szatni wyjeżdżała na zgrupowania, a do nas trafiali zawodnicy z Castilli. Kamil Glik na przykład. Traktowałem ich jak mistrzów świata. 18, 19 lat, a stopa ułożona jak marzenie. To byli świetni zawodnicy, a starałem się im udowodnić, że mimo 37 lat w niczym im nie ustępuję, a już na pewno nie w zaangażowaniu.
Co było w Realu najtrudniejsze?
Starałem się tak przygotowywać, jakbym co sobotę musiał grać, a to nie było łatwe, zwłaszcza w głowie. Wiedziałem jednak, że nic mnie nie usprawiedliwi, jeśli zajdzie potrzeba wejścia między słupki. Musiałem być maksymalnie zaangażowany. Myślę, że doceniono mnie także za to, że byłem normalny. Przez cztery sezony odnawiali mi kontrakt, bo widzieli, że nie daję sobie na luz. Ale szatnia w Madrycie była jedyną w mojej karierze, w której nie miałem kompleksów. W Rotterdamie czy Liverpoolu wchodziłem między utytułowanych zawodników, a sam nie mogłem się niczym pochwalić. W Realu rozejrzałem się i tylko Raul, Salgado, Guti i Iker mieli zwycięstwa w Lidze Mistrzów, a reszta czekała na swoje sukcesy. Dlaczego miałbym się gorzej czuć? Ludzie kojarzyli mnie z Liverpoolu, miałem już jakiś kredyt i musiałem go tylko pielęgnować. Po tym szpalerze usiadłem w szatni i pomyślałem, że warto było tu przyjechać i stać się częścią madryckiej rodziny, zrobić coś dla tych ludzi. Mimo że nie grałem, nie byłem na świeczniku, warto było tego doświadczyć. Atmosfera była fantastyczna, bardzo rodzinna. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do hiszpańskiego życia, z kolacją o 22, bo o 23 zazwyczaj już spałem. Koledzy z drużyny dzwonili po mnie, kiedy gdzieś wychodzili, tłumacząc, że wyśpię się następnego dnia podczas sjesty. Dopiero po drugim roku się przełamałem, ale i tak szybko uciekałem do domu, żeby około północy być już w łóżku. Życie w Madrycie jest genialne, to też buduje tamte zespoły.
Sobotni finał Ligi Mistrzów jest w Madrycie, ale na nowym stadionie Atletico. Rozumiem, że serce bije dla Liverpoolu?
Jestem skrajnie nieobiektywny. Kibicowałem Liverpoolowi także wtedy, kiedy rok temu grał z Realem. Nie wyobrażam sobie, żeby teraz miał nie poradzić sobie z Tottenhamem. Po przegranych finałach w 2007 i 2017 – do trzech razy sztuka. Teraz jest też Juergen Klopp, który stoi za tą całą piękną najnowszą historią. Zespół, który zbudował, jest lepszy od tego, w którym grałem w 2005 roku. Bramkarz Alison jest najlepszy w lidze, przepuścił najmniej goli, Virgil van Dijk został wybrany na najlepszego piłkarza, są dwaj królowie strzelców. Ta drużyna zasługuje na Puchar Mistrzów, a w finale trafia chyba na najwygodniejszego rywala w całej fazie pucharowej. Jeśli Liverpool dobrze zacznie, to strzeli szybko dwa, trzy gole, a że mało traci, to będzie zwycięstwo. Jedynym zagrożeniem jest to, że oba zespoły bardzo dobrze znają się z Premier League i mogą podejść do siebie ze zbyt dużym szacunkiem.
Jest pan twardy czy czasem pan płacze?
Jestem bardzo twardy. I wiele rzeczy mnie rusza. Po zwycięstwie w Stambule płakałem ze szczęścia i po otrzymaniu trudnej wiadomości, także z powodów osobistych. Płakałem przy narodzinach dzieci. Aleksander urodził się po mocnych komplikacjach, Victoria i Natalia rodziły się już w Liverpoolu – była ta sama położna, ten sam lekarz. To było cudowne uczucie, że ludzie otaczali nas taką opieką. Wciąż łatwo się rozczulam, nawet w kinie, czym wzbudzam śmiech córek. Ostatnio na „Bohemian Rhapsody". Po Lidze Mistrzów też mi się zdarzało wzruszyć. Tylko z tego powodu, że byłem częścią wielkiego meczu. Przecież jestem normalnym chłopakiem ze Szczygłowic i to się naprawdę wydarzyło. Jestem facetem po przejściach, z dużymi doświadczeniami, które teraz pomagają mi poradzić sobie z różnymi stanami emocjonalnymi. Jak przystało na twardziela – czasami płaczę i się tego nie wstydzę. To nieprawda, że chłopaki nie płaczą.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95