Zaczęły wówczas wyrastać domki, jeden obok drugiego, z taniego budulca, z kiszkowatymi pokojami. Ciasnota brała się z zasady wojskowego komunizmu, że szereg, rodzaj, porządek ma istnieć wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Tak więc i „wille” z czasów oświeconego komunizmu stały jak świeżo powołani żołnierze, w szeregu, na placu apelowym. Sam domek, wystawiony gdzieś koło 1960 roku, wyglądał trochę jak speszony rekrut.Budyneczek taki od początku wydawał się stary, nie rzucał się w oczy, był pod każdym względem skromny i absolutnie niepraktyczny. Powstawał z materiałów żałosnej jakości. W socjalizmie w ogóle trudno było nabyć dwie klamki podobnych rozmiarów i wykonania, chyba żeby się znalazło po jednej w oddalonych od siebie sklepach. Zdobycie czegokolwiek wymagało wielkiej cierpliwości, jakby zły duch porozrzucał materiały budowlane i wszelkie inne po całym kraju. Podobnie w Rosji Breżniewa niełatwo było znaleźć dwa takie same buty w jednej parze. Poza tym każda komunistyczna dusza pragnęła zachować pozory skromności – im mniej taki domek rzucał się w oczy, tym lepiej dla jego mieszkańców.Nie wiem, jak wzrastało kwantum szczęścia w tym społeczeństwie sprzed 40 lat. Szczytem przyjemności było upchnięcie członków rodziny na siedzeniach nędznego autka zmierzającego nad morze, ku domkowi jakby dla karzełków. Ów domek, w którym przebywam dzisiaj, mimo ogólnoeuropejskiego rozwoju nie zdołał urosnąć, pozostał tym, czym był, tylko naturalnie jeszcze bardziej podupadł. Jako że pierwsze pokolenie jego mieszkańców właściwie już wymarło, ci późniejsi korzystają z takiego, jaki jest, nic sobie nie robiąc z jego stanu. Albowiem młodzi letniskowi rycerze spędzają czas na ogół poza domem, a gdy wracają nad ranem, wszystko im jedno, czy trafili do indiańskiego obozowiska, czy gdzie indziej.
Każde urządzenie, zwłaszcza domowe, ma swoje cechy organiczne, coś się w nim nieuchronnie starzeje, jak w ciele ludzkim. Najpierw trochę opadły drzwi i ledwie się otwierają, żłobiąc w podłodze głęboki rowek, z kranów beznadziejnie kapie nawet po zmianie uszczelek, ze ścian odpada tynk, a dach coraz częściej przecieka. Śmierć domku zbliża się nieuchronnie. A słaby był od urodzenia, niejednego mu brakowało, zbudowano go na planie wyrzeczenia się wszelkich wygód. Uwidoczniało się to również w umeblowaniu. Mało co było nowe, zwożono tu raczej graty z mieszkań w mieście, to, co już od lat zalegało w piwnicach i na strychach: stare babcine fotele, półki dziadka, pojedyncze talerze i sztućce, prawie dziurawe garnki. Z tego, czego właściwie nie wypadało używać w mieście, tu, pod błękitnym niebem Adriatyku, korzystano do woli.Lata świetlne dzielą tamte czasy od dzisiejszego szału, z jakim współcześni korsarze kopią sobie baseny, a ich domy letniskowe przypominają budowle z latynoamerykańskich seriali. Mieć swój domek pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, będąc jakimś drobnym działaczem związkowym czy dyrektorem prowincjonalnej fabryczki akumulatorów, oznaczało przebywać w pomieszczeniu określonym przez niepewny ustrój społeczny: Jak tu się rozpierać w swojej willi, skoro rewolucja w Chinach nie jest jeszcze skończona, a na Kubie dopiero się zaczęła? Dlatego nasze drzwi muszą się wzajemnie zderzać, podobnie jak aktorzy wpadają na siebie przy lichej reżyserii. Nie ma tu nic, co byłoby funkcjonalne, wszystko powinno dawać do myślenia, że życie jest ciężkie, a zwycięstwo światowej rewolucji jeszcze dalekie.
Pobyt w takim domku przypomina dziś, w najlepszym razie, wizytę w muzeum przeszłości. Pogodziwszy się ze wszystkimi brakami, z sytuacją, w jakiej nagle się znalazłem, muszę zadać sobie pytanie, jacy to ludzie budowali takie domy i co przy tym myśleli. To, co pozostało tu ze szczupłych księgozbiorów, świadczy o chaosie duchowym tych dawniejszych ludzi. Najczęściej są to książki o treści neutralnej, zabawne powieści Ilfa i Pietrowa, łatwe przygody Jacka Londona, a między nimi pamiątkowe plakietki Pierwszej Brygady Proletariackiej. Nikomu nie przyszło do głowy, że taki domek stanie się kiedyś arką pewnego systemu, zawierającą w sobie wybór życia mętnego, bez fundamentów i właściwie bez pomysłu.
Jeżeli ktoś przypadkiem, podobnie jak ja, znajdzie się w domu przeszłości letniskowej, może wyleczy się tam ze złudzeń. Z romantyzmu życia w zbiorowym niedostatku, z niemądrą nadzieją na lepszą przyszłość. Ta przyszłość już nadeszła, lecz tylko dla niektórych. Dla zachłannych, niewrażliwych pyszałków o całkiem przeciętnym rozumie i trywialnych gustach. Może ci niegdysiejsi proletariusze też nie powinni byli żyć tak skromnie.
przełożyła Danuta Cirlić-StraszyńskaBORA ĆOSIĆ, 1932, pisarz serbski zamieszkały w Berlinie