Mamy więc z jednej strony miażdżący walec globalizacji naprzeciw autarkicznych tęsknot. Z drugiej świecki progresizm spierający się z tradycjonalizmem. Mamy też integracyjną autostradę, po której ścigają się bolidy słabnących państw i rosnących gospodarek. Kto w tych światowych zawodach wygra? Kto będzie pokonany? I kto najlepiej odczyta intuicję zawiadującego tym wszystkim Stwórcy? Bardzo trudne pytanie, bo i materia skomplikowana jak nigdy.
W czasach Karola Wielkiego czy Czyngis-chana odpowiedź była prosta. Wystarczyło zebrać odpowiednio wielką bandę zabijaków i mieczem udowodnić swoją rację. A dziś? Światowy ład może w najlepszym przypadku wygenerować jakiegoś krzykliwego Trumpa czy milczącego Xi Jinpinga, ale nikt z nich nie przesunie – jak ich poprzednicy – w kilka lat światowych granic. Nikt nie zbuduje od nowa, czyli na trupach innych, cywilizacji, które przetrwałyby wieki. Już łatwiej mają w tej kwestii cisi zarządcy światowych rynków, jak Gates, Jobs czy Bezos, ale im z kolei nie starcza zwykle czasu, by dożyć światowej dominacji swoich imperiów. Zawsze się znajdzie jakiś Chińczyk czy Hindus, który namiesza w branży i wymyśli coś nowego.
Zostają jeszcze dyktatorzy intelektualnych mód jak niegdyś Fukuyama, a dziś Harari. Ale i ci mają pod górkę, bo świat zmienia się tak szybko, że zanim zdążą zasłużenie odebrać Nagrodę Nobla, wszystko wygląda już inaczej. A teraz wróćmy do naszego grajdołka. Szczęśliwie (bądź nie) nie mamy w Polsce politycznych postaci formatu Trumpa czy Xi. Nie mamy nawet Angeli Merkel. Jobs czy Bezos tu też się nie narodził i nie narodzi. Mieliśmy swojego Kluskę, ale ugotowano go podatkami. A i nasze czołowe uczelnie nie są w stanie wyprodukować intelektualistów na miarę Huntingtona czy Harariego. Nic więc dziwnego, że zostaje nam – i tu wracam do kwestii autorytetu – prezes Jarosław Kaczyński.
Przywódca Prawa i Sprawiedliwości to modelowy przykład politycznego lidera współczesnego świata. Czy ktoś z czytelników wyobraża sobie rządzącą w Polsce partię bez jego osoby? Cóż, to absurd. Taka wizja nie mogłaby się zrodzić nawet w najbłyskotliwszych umysłach. Bo w tej partii, innymi słowy – w takiej partii jak PiS, gdzie nie ma ani wspólnoty idei, ani doktryny, ani nawet wspólnoty myśli, jedynym spoiwem jest autorytet prezesa.
Co więcej, i co w sumie trochę dziwi, nie ma nawet wspólnoty interesu. Pięcioletnie rządy PiS udowadniają, że najważniejszym i to nie zawsze ukrytym motorem życia partyjnego jest ścieranie się konkurujących z sobą koterii. Oczywiście nikt nad tym nie panuje, stąd ciągłe zmiany w instytucjach kontrolowanych przez koterie, w ministerstwach, spółkach czy agencjach. Każdy by tu wyrwał konkurentowi żywcem wątrobę, a liczne ofiary w postaci chwilowych gwiazd gospodarki czy polityki są naturalnym kosztem. W tym sensie PiS jako partia jest kompletnie amorficzne, bezideowe i bezbronne. I właśnie dlatego na tle tej wyglądającej jak samowolka budowlana konstrukcji tak wyrazista staje się rola i osoba lidera i jego poglądów, które stają się swoistą referencją dla towarzyszy partyjnych niższego szczebla.