Wszyscy zwracają uwagę na wybory prezydenckie, ale tego samego dnia, 3 listopada, odbędą się również wybory do Izby Reprezentantów, w której większość mają demokraci, i do jednej trzeciej Senatu, w którym większość mają republikanie. Ponieważ każdy stan sam decyduje o swoich wewnętrznych wyborach – wybieranych tego dnia będzie tylko kilkunastu gubernatorów, ale za to setki merów, burmistrzów, sędziów i innych przedstawicieli władz. Nie wiadomo jeszcze, czy wyborcy będą głosowali wedle linii partyjnych (które w USA są dużo płynniejsze niż gdzie indziej), czy wszędzie będzie dopuszczone głosowanie korespondencyjne i czy do listopada koronawirus zelżeje, czy nabierze kolejnego impetu.
O koronawirusie w Stanach mogę napisać, że tak jak i poprzednio, panuje całkowity chaos, nikt nic nie wie, ale każdy chce coś na ten temat powiedzieć i napisać. Noszenie maseczek, nawet tam, gdzie jest obowiązkowe, jest tak naprawdę dowolne. Gdzieniegdzie ktoś atakuje kogoś, kto nie nosi maski, gdzie indziej zamaskowany osobnik jest wyśmiewany. Dane statystyczne brzmią nie najlepiej, ale gdy przekroczy się pierwsze dziesięć czy sto tysięcy zgonów, można się już do wszystkiego przyzwyczaić.
W moim mieście, Waszyngtonie, stolicy świata, ogłoszono, że każdy może, a nawet powinien zostać przetestowany na obecność wirusa. Postałam więc posłusznie pod remizą strażacką, przetestowałam się i dziś – dokładnie sześć tygodni później – dostałam wynik, negatywny. Co nie ma najmniejszego znaczenia, bo gdyby był pozytywny, to mogłabym już zarazić dziesiątki osób, a i w międzyczasie mogłam się go – tego kolorowego wirusa ze szpikulcami – nabawić. Ponieważ jednak epidemia, zwana pandemią, przewróciła wszystko do góry nogami, to nic nie jest już takie, jak było, i na wszystko należy patrzeć przez okulary Covid-19.
W maju, po śmierci George'a Floyda, wybuchły demonstracje Black Lives Matter, które zaowocowały krótkotrwałymi rabunkami i długotrwałymi zmianami w mentalności ludzi i – jeśli mogę antropomorfizować – instytucji. Bastiony białego liberalizmu – szkolnictwo i media – zaczęły prześcigać się w samobiczowaniu: „wszyscy jesteśmy rasistami", „wszystkie nasze instytucje są rasistowskie", „wszystkie nasze prawa są rasistowskie". Na fali histerii koronawirusowej i stadnego myślenia zaczęto wprowadzać elementy rewolucji kulturalnej: obowiązkowe szkolenia antyrasistowskie, warsztaty do wykrywania rasizmu w sobie i w innych, piętnowanie niepokornych. Te zjawiska są oczywiście bladym odbiciem bolszewizmu, ale i przedłużeniem tak popularnego kilka lat temu ruchu #MeToo, który zakładał, że każdy mężczyzna jest ukrytym czy jawnym mizoginem i że bycie mężczyzną jest wystarczającym dowodem na to, że ten męski osobnik skrzywdził kobietę, lub kobiety, i żadne inne dowody nie są potrzebne.
Patrzenie na ludzi jako na zbiory etniczne, narodowościowe czy rasowe jest częścią natury ludzkiej i twierdzenie, że wszyscy jesteśmy tacy sami, jest absurdalne. To jednak, do czego dążą Stany, to – czasem z trudnościami, z zawirowaniami czy wybuchami – do zrównania ludzi wobec prawa. Od połowy lat 60. wprowadzono setki praw – czasami przy użyciu wojsk federalnych czy sądów – zabraniających dyskryminacji w dostępie do pracy, usług, mieszkania, szkolnictwa i wszystkich stref życia. Nierówności dalej występują, uwarunkowane nie tylko rasą, ale i wieloma innymi elementami, o których teraz nie bardzo wypada mówić, takich jak na przykład struktura rodzinna i wychowanie, religia, inteligencja, mobilność społeczna. I dotyczy to wszelkich społeczeństw, ras i grup.