Od PiS do Hołowni. Katolicyzm politycznego użytku

Wśród sił politycznych uważających chrześcijaństwo za punkt odniesienia coraz bardziej wyraźne są trzy różne stanowiska. Łączy je silne polityczne instrumentalizowanie religii. Zupełnie jakby Chrystus nie wzywał do nawracania najpierw samych siebie, do dawania świadectwa miłości, a dopiero potem do głoszenia Ewangelii innym.

Aktualizacja: 05.09.2020 20:01 Publikacja: 04.09.2020 00:01

Partia Jarosława Kaczyńskiego wybrała taki model relacji z Kościołem, w którym religia legitymizuje

Partia Jarosława Kaczyńskiego wybrała taki model relacji z Kościołem, w którym religia legitymizuje władzę (na zdjęciu prezes PiS podczas obchodów rocznicy powstania Radia Maryja, Toruń, 2015 r.)

Foto: Forum, Piotr Małecki

W poniedziałek rano Polska Agencja Prasowa nadała w mediach społecznościowych depeszę oznaczoną jako pilna. Zawierała cytat z wypowiedzi szefa Forum Młodych PiS Michała Moskala. Warto zapamiętać nazwisko warszawskiego radnego – ten młody człowiek jest nie tylko liderem pisowskiej młodzieżówki, ale też dyrektorem biura poselskiego Jarosława Kaczyńskiego. „PiS to konserwatywna formacja; doceniam ideologicznie zaangażowanie Solidarnej Polski, ale zamiast zrażać kolejne grupy społeczne, otwórzmy bramy dla wszystkich, którzy mogą dać się przekonać do naszej wizji świata" – mówił.

To oczywista aluzja do sporu, który toczy się między partią Zbigniewa Ziobry a resztą PiS, w którym minister sprawiedliwości i współpracownicy z jego partii Solidarna Polska stawiają na ostry polityczny konflikt na tle światopoglądowym. Wypowiedź Moskala dla PAP miała zresztą miejsce w pierwszym dniu po powrocie Jarosława Kaczyńskiego z urlopu.

Pół godziny później Moskalowi odpowiedział Dariusz Matecki, szczeciński radny prawicy, w przeszłości m.in. pracujący w Ministerstwie Sprawiedliwości, prowadzący facebookowy profil Zbigniewa Ziobry. Wyśmiał próbę tworzenia „konserwatyzmu z ludzką twarzą", przypominając informację sprzed trzech lat o wycofaniu się Angeli Merkel ze sprzeciwu wobec małżeństw homoseksualnych. Aluzja aż nadto czytelna: zdaniem zagończyka Ziobry, PiS wyrzekł się prawdziwych wartości, idzie drogą niemieckiej chadecji czy brytyjskich konserwatystów, którzy zdradzili i w pewnym momencie poparli związki czy nawet małżeństwa osób tej samej płci.

Wkrótce specjalny spot pod hasłem #NieJesteściePrawicą w odpowiedzi na słowa Moskala nakręciła Młodzież Wszechpolska. Działacze narodowi apelują w nim do widzów, odnosząc się do PiS: „Jeżeli macie potrzebę działać dla Polski, róbcie to z MW, w harcerstwie, w korporacji akademickiej czy nawet w lokalnym domu kultury. Wszędzie, byle nie z nimi!".

Moskal nie jest jeszcze politykiem z pierwszego szeregu podobnie, jak ci, którzy mu odpowiadają. Jednak ta wymiana ciosów świetnie ilustruje obecną sytuację: dziś prócz wojny światopoglądowej pomiędzy lewicą a prawicą czy postępowcami a zachowawcami toczy się nie mniej zacięta wojna o to, jak odnieść się do religii, Kościoła czy szerzej rozumianych katolickich wartości.

Religia jako bitewna rekonstrukcja

Po stronie tych, którzy religię czy Kościół uznają za punkt odniesienia na scenie politycznej, można wyróżnić trzy główne postawy, choć oczywiście partii czy sił politycznych jest znacznie więcej. Pozostałe są jedynie ich wariacjami. Postawy te odpowiadają mniej więcej politycznie narodowcom i Zbigniewowi Ziobrze, Prawu i Sprawiedliwości oraz ruchowi Szymona Hołowni, a nazwać je można roboczo strategią rekonstrukcyjną, bizantyńską i strategią budowy katolicyzmu w wersji light.

Pierwsza strategia, którą umownie można przypisać narodowcom, Konfederacji czy coraz wyraźniej frakcji Zbigniewa Ziobry, który coraz bardziej oddala się od Zjednoczonej Prawicy, to strategia grupy rekonstrukcyjnej. Tradycjonalistycznie pojmowany katolicyzm, niekiedy z nutką przed- lub wręcz antysoborową ma stać się odtrutką na lęki współczesności. Oferuje przy okazji bardzo silne poczucie tożsamości, która ma pomóc poradzić sobie z traumami nowoczesności – płynnością, niestałością, zerwaniem społecznych więzi, zmianą ról mężczyzn i kobiet. To zresztą nie jest przypadek, że wśród młodych mężczyzn Konfederacja jest zdecydowanie nadreprezentowana (pokazały to dobrze wyniki exit poll podczas wyborów europejskich), gdy tymczasem wśród kobiet – partia Roberta Biedronia.

Rekonstruktorzy przede wszystkim widzą wszędzie wrogów – zarówno Kościoła, jak i polskości. Nowoczesność to siedlisko zła. Od Kartezjusza czy Woltera ludzkość zeszła na złą drogę, a nowoczesność jest źródłem zagrożeń. Wszędzie czai się kulturowy marksizm, gender. Dlatego też nie może być kompromisów ze współczesnością. Trzeba walczyć z „pedałami", „zboczeńcami", „lewactwem", bo tylko tak ochroni się wiarę i ojczyznę. W takim rozumieniu LGBT zagraża nie tylko moralności, ale też ojczyźnie. LGBT i patriotyzm stają się rozłączne, jak to niedawno stwierdził wywodzący się z tych środowisk rzecznik praw dziecka.

To właśnie osoby o tym typie myślenia urządzają modlitewne różańcowe spotkania przebłagalne za „grzech sodomski", zupełnie zapominając, że Katechizm, choć piętnuje seks homoseksualny, wzywa do szacunku wobec samych homoseksualistów, odrzucając ich dyskryminację. Spotkań modlitewnych w intencji szacunku dla homoseksualistów jakoś jednak ostatnio po prawej stronie nie wiedziałem. Bo dla radykalnej prawicy to wszystko liberalne gadanie. W ogóle wśród narodowców częste jest przekonanie, że biskupi są na usługach lewicy i liberałów. Przekonują, że właśnie w kilku fundamentalnych sprawach trzeba dawać świadectwo – są więc zwolennikami pełnego zakazu i penalizowania aborcji, ale też ostrego kursu wobec środowisk LGBT.

Cesarzowi co boskie, Bogu co cesarskie

Nieco inne jest stanowisko rządzącego Prawa i Sprawiedliwości. Nazwałbym je modelem bizantyjskim, polega bowiem na firmowaniu władzy przez religię. Magia i majestat religii mają w tym zamierzeniu legitymizować działania władzy świeckiej. Dzieje się tak bez względu na to, czy Kościół instytucjonalny sobie tego życzy czy też nie.

De facto bowiem chrześcijaństwo, religia czy Kościół są zakładnikami polityki, czy też inaczej: religia wykorzystywana jest jako oręż w sferze polityki. Gdy przedstawia się świat jako manichejską wojnę dobra ze złem, światłości z mrokiem, polskości z antypolskością, chrześcijaństwa z antychrześcijaństwem, właściwie zacierają się różnice między religią a polityką. Wszystko staje się religijne i wszystko staje się polityczne. Patriotyzm, wiara i partia stapiają się w jedno. I właściwie nie ma znaczenia, czy mówimy językiem teologicznym, patriotycznym czy politycznym, skoro każdy moment naszego życia staje się sceną tego najważniejszego boju Boga z szatanem. Czy to kwestia osobistego wyboru, walki wewnętrznej, życia duchowego czy walka z opozycją lub urojonymi bądź realnymi wrogami narodu – wszystko to jest elementem jednej wojny. Postulat autonomii Kościoła i państwa zostaje odstawiony w kąt jako szkodliwe dziwactwo.

Takie podejście prowadzi jednak do skrajnej polaryzacji politycznej. I skrajnego nadużywania języka moralnego w polityce. Jeśli nasza racja jest poparta religią i tradycją, w polityce przestają istnieć konkurenci, lecz jak u Carla Schmitta pojawiają się wyłącznie egzystencjalni wrogowie. Z terrorystami się nie negocjuje, tak samo też nie wolno negocjować z Targowicą, ekspozyturą niemieckich czy też brukselskich interesów. Polityka staje się w efekcie tego zabiegu totalna.

Ale i religia płaci za nią najwyższą cenę – wojna z Kościołem i wojna z religią, która się nasila w polskim społeczeństwie jest właśnie konsekwencją tej bizantynizacji polityki. Bo atak na Kościół staje się wtedy symbolicznym atakiem na władzę. Wiąże się z tym również i inne ryzyko – a mianowicie żyrowanie konfliktem cywilizacyjnym wszystkich świństw w polityce. „Co, nie podoba ci się to, co robi Jacek Kurski w TVP? No dobrze, ale jaki masz wybór? Musisz zacisnąć zęby, bo jak nie, będziesz tu miał za rok tęczową ofensywę i aktywistów LGBT uczących przedszkolaki jak się masturbować!"

Strategię bizantyńską cechuje też szczególny cynizm. Polityka bowiem to sfera nie do końca czysta, to również brutalność, bezwzględność, jazda po bandzie. Gdy jednak każde działanie polityczne, również to nieetyczne czy głęboko nieestetyczne, znajduje wyższą sankcje moralną czy religijną, jednoznaczność czy wyrazistość wiary, wartości itp., wszystko traci swoje znaczenie. Z jednej strony politycy stoją przed pokusą stwierdzenia, że skoro stoją za nimi wyższe moralne racje, to wszystko im wolno, z drugiej jednak obserwatorzy polityczni wystawiani są na poważne zgorszenia, ponieważ tym, którzy mają na ustach Boga, Honor i Ojczyznę, najzwyczajniej wolno mniej, a każdy ich upadek uderza również w religię, której autorytet jest wykorzystywany.

Ujmując to brutalnie: rekonstruktorzy wierzą w to, że są wiara jest lekiem na lęki współczesności. Bizantynicy nie muszą w to wierzyć. Wiara jest po prostu narzędziem sprawowania władzy.

Kościół jak cola zero

Trzecia strategia związana jest z kościelną lewicą, znalazła wyraz w kampanii wyborczej Szymona Hołowni, który bardzo mocno przemówił do wielu osób, które identyfikują się z Kościołem lub przynajmniej w większości z chrześcijańskimi wartościami, ale też nie identyfikują się z PiS czy radykalizmem narodowców. To myślenie nazwałbym budowaniem katolicyzmu w wersji light. Najkrócej rzecz ujmując, pomysł polega na tym, by zbudować ruch na jakiejś części katolickiej tożsamości, ale tak okrojonej, by nie wchodzić z nikim w konflikt. Chodzi o coś w rodzaju najmniejszego wspólnego mianownika ze współczesnością, który miałby się stać podstawą do budowy społecznego ruchu. Ale równocześnie z katolickiej tożsamości należy wyrzucić (albo głęboko schować) wszystko, co różne grupy mogą uznać za irytujące, obraźliwe lub dyskryminujące.

Problemem tej strategii jest jej niezwykła defensywność. Obyczaje nieustannie ewoluują, społeczeństwo się liberalizuje, więc i budowanie katolicyzmu light wymaga nieustannych ustępstw. To, co uchodziło za coś oczywistego w polskim społeczeństwie dwie dekady temu, dziś już pachnie konserwatywnym radykalizmem, a zatem chcąc zachować dialog ze współczesnością, należy się kilka kroków cofnąć. Jak zmiany pójdą krok dalej, katolicyzm będzie o krok bardziej light, jak pójdą o dziesięć kroków dalej, katolicki komponent będzie musiał być jeszcze bardziej okrojony. Oprócz defensywności ryzykiem jest tu zagubienie w ogóle katolickiej tożsamości, która w pewnym momencie stanie się jak ta sól, która straciła swój smak, czymże ją wówczas posolić? Kilka lat temu coca cola zmieniła swoje dietetyczne napoje na linię zero. I trochę tak wygląda ten projekt – katolicyzm zero, to taki katolicyzm o niskiej zawartości cukru w cukrze, zerowej zawartości katolicyzmu w Kościele.

Mikstury i kanibale

Oczywiście istnieją też i inne odcienie oraz warianty tych strategii. Lewica – może z wyjątkiem starszego pokolenia SLD – staje na stanowisku wrogim jakiemukolwiek wpływowi Kościoła i jego wartości na życie. Jest to więc strategia odwrotna do tej bizantyjskiej, sprowadzająca się do reguły, że im mniej religii i Kościoła w życiu publicznym, tym lepiej. Pośrednią strategię przyjmuje Koalicja Obywatelska, w której bardzo wyraźne są przemiany pokoleniowe. Skrzydło opowiadające się za życzliwą współpracą pomiędzy religią czy Kościołem a polityką obecne jest wyłącznie wśród działaczy Platformy powyżej pięćdziesiątki, młodsze pokolenie jest przesunięte znacznie bardziej na lewo, tak że już nie tylko konserwatyści w stylu Marka Biernackiego nie mogą się w tej partii odnaleźć, ale też nie czuje się w niej dobrze ktoś taki jak Bronisław Komorowski z nadzieją patrzący na ruch Szymona Hołowni.

Kilka lat temu z pomysłem budowy polskiej umiarkowanej chadecji wyszedł lider PSL Władysław Kosiniak-Kamysz. Miała to być odpowiedź na marsz w lewo Platformy Obywatelskiej z jednej strony i na radykalizację tradycjonalizmu PiS z drugiej. Chodziło z grubsza o chęć zachowania status quo, rodzaj tradycyjnego konserwatyzmu nierewolucyjnego – zmiany można i trzeba spowalniać, ale nie da się już ocalić wiejskiego świata, którego całe życie ułożone był wokół kalendarza świąt kościelnych. Tego świata już nie ma, choć można ratować jego części. Nie jest jednak przypadkiem, że dotychczasowy elektorat tego umiarkowanego centrum został w wyborach prezydenckich skanibalizowany przez ruch Szymona Hołowni, który zadał mu cios w plecy.

Polityka bez centrum

Problemem jest to, że po 1989 roku nie powstał silny konserwatywny ośrodek kulturotwórczy, oparty na reprezentowanych przez Kościół wartościach, ale wprost niepowiązany z hierarchami. Nie zrealizował się w Polsce model opisany w 1991 roku przez Jana Pawła II w encyklice „Centessimus annus" i innych dokumentach wykładających społeczne nauczanie Kościoła, w którym to za politykę odpowiedzialni byli świeccy na własny rachunek, lecz świeccy posługujący się sumieniem, w którego kształtowaniu współpracuje chrześcijaństwo. Wiele z problemów polskiej polityki polegało na tym, że nie powstało umiarkowane, konserwatywne centrum, które stabilizowałoby sytuację polityczną, stając się punktem odniesienia zarówno dla prawicy, jak i lewicy. Nie powstało ani politycznie, ani społecznie, ani też instytucjonalnie. Owszem, istnieje kilka republikańskich środowisk odwołujących się do tej koncepcji, ale to raczej nisza, wyjątek potwierdzający tę regułę. Górę wzięła polityka tożsamościowa – i to po obu stronach politycznego sporu.

Rządząca prawica oferuje silną tożsamość narodowo-religijną, a opozycja skupia się wokół tożsamości przeciwnej, zakleszczając się w światopoglądowym sporze czy wręcz w religijnej wojnie, która mimo wszystko biegnie wbrew najważniejszym problemom współczesności. Bo coraz częściej mamy sytuację, w której to ogon macha psem – debata (czy to na tematy polityczne, czy na tematy społeczne, czy też religijne) staje się zakładnikiem najbardziej radykalnych stron. Z jednej strony Margot, która atakuje kierowców furgonetki pro-life, bo uważa, że ludzi o odmiennych poglądach należy po prostu bić, ponieważ sprzeciw wobec aborcji nie ma prawa istnieć w debacie, a z drugiej strony harcowników od Zbigniewa Ziobry, cenzurujących teksty ekspertki pracującej w kościelnym zespole zapobiegającym pedofilii, określając je jako antychrześcijańskie. I w tym sensie spór ideologiczny biegnie obok realnych problemów, choć pozornie dotyczy spraw absolutnie najważniejszych.

Pomimo że od kilku lat rządzi w Polsce partia prawicowa, trudno uznać, by miała ona jakiekolwiek sukcesy na polu budowy kultury chrześcijańskiej – no, może poza wprowadzeniem zakazu handlu w niedzielę, który w czasie pandemii stał się jednak potężnym ekonomicznym obciążeniem. Bo czyż paździerzowa TVP albo polityczny cynizm może stać się atrakcyjną ofertą dla młodych ludzi, którzy kończą dziś liceum i wchodząc w dorosłe życie, szukają idei, z którymi mogliby się identyfikować? Pod tym względem Kościół ma sporo na sumieniu, bo zamiast inicjować ważne debaty, w ostatnich latach zamknął się w defensywie, pohukując na gender, tęczową zarazę czy marksizm kulturowy.

Może też problemem jest praca intelektualna. Katolicy narzekający, że nikt dziś nie wierzy w grzech, może nie do końca są świadomi skali przemian społecznych. Przecież dopiero gdzieś w średniowieczu ukuto wizję srogiego Boga, u którego ludzkość zaciągnęła dług i musi go zacząć spłacać. Wizję Boga jako rachmistrza grzechów ważącego na szali dobre i złe uczynki. Rodząca się w XX wieku koncepcja Boga Miłosiernego była odpowiedzią na okrucieństwa II wojny. Widząc, co człowiek zgotował drugiemu człowiekowi, można się było bardziej niż piekła bać tego, co możemy sobie zrobić nawzajem. Bóg stawał się źródłem nadziei? Może właśnie tym, czego nam trzeba, jest nowa koncepcja Boga, odczytanie Ewangelii na nowo w świecie płynnej nowoczesności, pandemii i mediów społecznościowych?

Kim jest Bóg?

Problemem jest też, widoczna u wielu katolików, tendencja do oczekiwania od Kościoła odpowiedzi na wszystkie pytania. Tak, świat, w którym ksiądz mówi nam, co mamy robić, co pisać i co myśleć, może wyglądać dla niektórych sympatycznie. Zamiast się trudzić, brać odpowiedzialność za własne życie, czekać na stanowisko Kościoła, to bardzo wygodny model. Ale taki świat już chyba przeminął.

Kościół nie przejmie za nas odpowiedzialności, nie przeżyje za nas naszego życia. To my musimy je przeżyć i ponieść odpowiedzialność za każdą decyzję, którą podejmiemy. I nikt z nas jej nie zdejmie. Próba wyręczania się Kościołem czy wiarą jest złudna. Katolicyzm to nie ideologia, która ma odpowiedzi na wszystkie pytania. To raczej busola, pomagająca nam nawigować, ale to my sami – chrześcijanie we współczesności – musimy prowadzić swój okręt.

Chrystus, owszem, zachęcał swoich uczniów do tego, by szli i nawracali inne narody. Ale przede wszystkim wzywał do nawrócenia. Można było iść za nim dopiero po tym, gdy doszło do przemienienia umysłu. Jego uczniów świat miał poznać po tym, jak żyją, jak się miłują. A nie po tym, jakie zakładają partie polityczne.

Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Strategia T-Mobile Polska zakładająca budowę sieci o najlepszej jakości przynosi efekty
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości