Tenisistka, która nie lubiła tenisa

Po zakończeniu kariery Na Li stwierdziła, że teraz z mężem zamienią się rolami. On będzie szefem, a ona będzie mu gotować, prać, sprzątać ?i urodzi mu dziecko.

Publikacja: 26.09.2014 01:59

Jiang Shan przez lata funkcjonował w cieniu żony

Jiang Shan przez lata funkcjonował w cieniu żony

Foto: AFP

Konferencja prasowa w Paryżu w 2013 r. po porażce w pierwszej rundzie Wielkiego Szlema. – Wyjaśnij ten niezadowalający wynik kibicom w ojczyźnie! – zażądał reporter chińskiej agencji rządowej Xinhua. – Przegrałam mecz i to wszystko. Mam paść na kolana i tak pełzać? – usłyszał w odpowiedzi. Następnego dnia Na Li mogła przeczytać, że brakuje jej nie tylko patriotyzmu, ale i manier.

Konferencja prasowa miesiąc później w Wimbledonie po trudnym, choć wygranym meczu trzeciej rundy. Ten sam reporter, podobne pytanie. Patrzyła mu w oczy chyba z minutę. W końcu mruknęła: – Mówię, że dziękuję kibicom.

Kilka dni później, jeszcze przed przegranym ćwierćfinałem z Agnieszką Radwańską, rzecznik Komunistycznej Partii Chin napisał we wstępniaku jednego z największych dzienników: „Osobowości gwiazd sportu stają się nie do zniesienia, kiedy przyłożyć do nich standardy tradycji i zwyczajów. Kto powstrzyma ich niekontrolowaną bezczelność?".

Na początku ?był badminton

Tenisową historię Na Li skończyło parę łez podczas konferencji prasowej w Pekinie i długie oświadczenie na Facebooku. Napisała, że bardzo jest wdzięczna wszystkim wokół, że docenia ich poświęcenie i wysiłki, by stała się tym, kim jest, a dla młodych następców dodała, że warto marzyć. Wymieniła długą listę tych, którzy jej pomagali, od rodziców i męża po sponsorów i kibiców. Czytać tę listę można wprost, ale można też zobaczyć za nią dziwny kraj, w którym zostaje się mistrzynią tenisa, nie znosząc swego zajęcia.

Zawsze wolała, by zapomnieć o wielkich Chinach i oceniać ją tylko wedle charakteru i osiągnięć sportowych. Oddzielić Na Li od Chin jednak nie sposób. Jej życie to ciągła opowieść o konflikcie z ojczyzną, która nie chciała, by w mieście Wuhan w prowincji Hubei wybiła się na samodzielność i bogactwo oraz nadmiernie wpływała na innych jakaś krnąbrna dziewczynka z klasy robotniczej.

Wybiła się, i to jak. Chińczycy nigdy wcześniej tego nie widzieli: pierwsza rodaczka, która wygrywa turniej WTA, pierwsza, która awansuje do grona pięciu najlepszych tenisistek świata, pierwsza Azjatka, która wygrywa turniej wielkoszlemowy, pierwsza, która zarabia w trzy lata prawie 40 mln dolarów z kontraktów sponsorskich – ten argument przemawiał nie tylko do Chińczyków.

W Weibo, chińskim odpowiedniku Twittera, miała 21 milionów śledzących jej wpisy. Wygrany finał Roland Garros 2011 oglądało w telewizji 116 mln Chińczyków, znacznie więcej niż finał Super Bowl, co podziałało na wyobraźnię Ameryki. Nowy turniej WTA w Wuhan to jeszcze jeden skutek jej niezwykłej kariery. Pięć lat temu w Chinach były organizowane dwa turnieje zawodowe kobiecego cyklu rozgrywek, dziś jest osiem. Wkrótce będzie dziesięć.

– Jeśli siostry Williams miały największy wpływ na damski tenis w pierwszej dekadzie XXI wieku, to bez wątpienia Na Li jest najbardziej wpływową tenisistką obecnej dekady – mówi Stacey Allaster, szefowa WTA.

Na Li urodziła się w 1982 r. Jak mnóstwo chińskich dzieciaków została sportowcem wbrew swej woli. Sport wybrał ojciec – niezły badmintonista, którego karierę skończył przedwcześnie chaos rewolucji kulturalnej. „Słońce mego dzieciństwa" – napisała o ojcu.

Tata słońce wziął za rękę pięcioletnią córeczkę i zaprowadził do państwowej szkoły sportowej. Specjalność – badminton. Po kilku latach trener uznał, że choć jest silna, to ma zbyt szerokie ramiona i za mało giętkie nadgarstki do szybkiego odbijania lotki. Powiedział rodzicom, że nadaje się do innego sportu, rzadkiego wówczas w Chinach. Wszyscy zgodzili się, że jak nie badminton, to niech będzie tenis. Dziewczynki nikt o zdanie nie pytał.

Znalazła się w maszynie do produkcji sportowców wyczynowych. Po chińsku juguo tizhi, czyli ogólnonarodowy system sportowy. Dziś to żadna tajemnica – dzieciaki trenują od rana do zmierzchu siedem dni w tygodniu w specjalistycznych ośrodkach regionalnych i centralnych. Do upadłego. Kto słabnie – odpada. W kolejce są następni.

Na Li pierwszy raz powiedziała „nie", gdy miała 11 lat. Upadła podczas treningu, trenerka kazała wstać i dalej ćwiczyć, choć bolało. Odmówiła. Kara była typowa: stanie nieruchomo w kącie aż do wyrażenia żalu i przeprosin. Stała trzy dni. Potem wróciła do ćwiczeń. Dla ojca, bo „jego miłość była źródłem mej siły. Nie dla tenisa czy trenerki, bo przez dziewięć wspólnych lat nigdy nie usłyszałam od niej słowa pochwały" – napisała w wydanej w 2012 r. autobiografii.

Kapelusz za duży ?do noszenia

Ojciec zmarł na rzadką chorobę sercowo-naczyniową, gdy miała 14 lat. Grała wtedy w turnieju juniorskim w Shenzhen. Do końca rozgrywek nikt jej nie powiedział, co się stało. – Do dziś czuję ten ból, do dziś nie mogę przeboleć, że się z nim nie pożegnałam – mówiła nieraz. Matka popadła w długi. Drobne premie i nagrody za pierwsze tenisowe sukcesy nagle stały się częścią spłat. To też była motywacja.

Relacje córki z matką nigdy nie były proste. Matka szybko wyszła za mąż po raz drugi, Na Li poczuła się opuszczona, nawet zdradzona. „Przez nią stałam się jakby sierotą. Pomogła mi złość, która jest niekiedy silniejsza niż żal. Dzięki złości grałam i wygrywałam dalej" – napisała we wspomnieniach. Matka nie jeździła nigdy na turnieje tenisowe, nawet nie bardzo interesowała się wynikami córki. W pożegnaniu na Facebooku czytamy: „Dziękuję matce za nieustające wsparcie. Przez uśmiechy i łzy zawsze byłaś dla mnie".

Kilka miesięcy po śmierci ojca Na Li została po raz pierwszy juniorską mistrzynią Chin. Rok później pojechała dzięki firmie Nike China na dziesięciomiesięczny obóz treningowy do Teksasu.

Nie znała słowa po angielsku, nie wypuszczano jej poza mury akademii. Zapamiętała z Ameryki, że wszyscy chodzili w dżinsach i nosili dziwne kapelusze. Nauczyła się jednak obcego języka. Po powrocie powiedziała dziennikarzowi, że ma teraz cel – miejsce w pierwszej dziesiątce świata.

Kilka lat później, w 2002 r., była w rankingu WTA 135. Ale w Chinach już pierwsza. I wtedy zniknęła.

Nie próbowała wyjechać za granicę, po prostu pewnego poranka wyślizgnęła się z budynku narodowego centrum tenisowego z małą torbą i paroma niezbędnymi rzeczami. Na biurku w akademiku zostawiła list do władz chińskiego tenisa z prośbą o przyjęcie rezygnacji z gry.

Na Li wygrała, bo wniosła w świat tenisa i biznesu kompletnego człowieka. Była zadziorną dziewczyną bez piętna komunistycznych Chin, z wytatuowaną różą na ramieniu i kolczykiem w uchu

Prawdziwych powodów w liście nie podała. Nie napisała o treningowym wypaleniu, o przemęczeniu, o propozycji lidera ekipy, który sugerował jej przyjmowanie środków hormonalnych, gdy przeżywała okresy osłabienia. Przede wszystkim zaś nie wspomniała o ciągłych próbach przerwania przez szkoleniowców związku z kolegą z drużyny, który nazywał się Jiang Shan.

Jiang Shan pojechał za nią. Oboje chcieli pójść na studia. „Kiedy przyjechałam do domu, najpierw wyłączyłam komórkę. Taka wolność była przepyszna" – napisała we wspomnieniach.

Samodzielny lot

Jiang Shan został jej chłopakiem, pierwszym i ostatnim, gdy miała 16 lat. Romanse były w szkole sportowej zabronione. Chłopak miał trochę talentu do tenisa, nawet grał w reprezentacji w rozgrywkach o Puchar Davisa, ale też chciał wolności – tylko z Na Li.

Po latach został jej mężem, partnerem treningowym, najważniejszym kibicem, workiem do obijania w chwilach złości, przedmiotem publicznych żartów i publicznego wyznania miłości, najważniejszą osobą w życiu. Carlos Rodriguez, ostatni trener Chinki, powiedział kiedyś: – Od dawna nie są dwojgiem osób, są jednością.

Z nim miała siłę, by mówić, że chce grać dla siebie, że gra dla ojczyzny to „za duży kapelusz do noszenia". Władze wiedziały, że słowa Na Li nie trafiały w próżnię, że młodym się podobają, że dla milionów dzieciaków to ważne, co mówi „Wielka Siostra Na". Tenisistka twierdziła, że ataku działacza partyjnego podczas Wimbledonu nie czytała. Może to prawda, może nie. Jiang Shan od lat zabraniał jej czytać takie teksty, osłaniał przed propagandą, uspokajał. Rodriguez wprowadził zakaz czytania czegokolwiek podczas turniejów wielkoszlemowych.

– W Chinach jest takie powiedzenie, że każdy bohater w połowie jest chwalony, w połowie oczerniany. Przekonywałem żonę, by zapomniała o atakach, presji mediów i kibiców. Ale wiem, że trudno zapomnieć. Jesteśmy tylko ludźmi – mówił mąż Na Li.

Tenisistka przy zachodnich dziennikarzach zwykle starała się traktować takie sprawy lekko. – Może chińskie media uważają, że nie jestem dostatecznie sławna, i w ten sposób chcą mi pomóc – próbowała kiedyś żartować.

Atak działacza partii przyniósł jednak nieoczekiwany efekt – sprowokował wielką internetową dyskusję na temat roli wolności i patriotyzmu w życiu chińskiego sportowca zawodowego. Kibice tenisa wściekle bronili Na Li.

Rok po ucieczce z centrum tenisowego w jej życiu panował względny spokój. Robiła to co każda studentka: wykłady, ćwiczenia i egzaminy na wydziale dziennikarstwa, udany związek z Jiangiem, niekiedy nawet towarzyskie mecze tenisowe z kolegami, którzy nie mieli pojęcia o sportowej przeszłości dziewczyny z grupy. Wtedy na uczelnię w Wuhan przyjechała pani Sun Jinfang – Madame Sun, jak nazywaną ją w Państwie Środka.

Madame Sun to jedna z ikon chińskiego sportu, trzykrotna mistrzyni świata w siatkówce, potem aktywna działaczka. W 2003 r. została szefową chińskiego związku tenisowego i pomyślała o reformach, a właściwie o zbliżających się szybko igrzyskach w Pekinie, z których miała być rozliczana. Zaczęła od wizyty u Na Li i słów: – Słyszałam od wielu osób, że masz wielki talent, ale nagle przestałaś grać. Czemu nie grasz dla siebie?

Pytanie było zaskakujące, nawet jeśli w ustach Madame Sun gra dla siebie nadal oznaczała oddawanie 65 procent dochodów z turniejów zawodowych do kasy związku tenisowego oraz dyktowanie, z kim, kiedy i jak trenować oraz gdzie startować.

Pani Sun miała jednak dar przekonywania. Dogadały się, choć po latach ktoś wspomniał, że ich relacje łatwo przechodziły od miłości do nienawiści. Od stycznia 2004 r. Na Li zawiesiła studia i znów ruszyła na korty, tyle że wtedy jeszcze nikt niczego wielkiego od niej nie oczekiwał. Po dwóch latach była już w trzeciej dziesiątce świata, droga do pierwszej wydawała się jednak zamknięta. Wiedza i serce Jiang Shana już nie wystarczały. Trzeba było zrobić jeszcze jeden ważny krok – wyrwać się na zawsze z systemu.

Zrobiła to w 2008 r., po igrzyskach w Pekinie. Moment był dobry – chiński debel kobiecy grał w ćwierćfinale, Na Li wygrała ćwierćfinał z Venus Williams, przegrała wprawdzie mecz o brązowy medal, ale mogła stawiać Madame Sun warunki. – Dostaję wolność decydowania i zarabiania albo kończę z tenisem – rzekła, tak samo jak trzy inne dziewczyny.

W Chinach nie wolno stracić twarzy, więc pozytywną decyzję władz zmieniono elegancko w nowatorski program samej pani Sun i nadano mu poetycką nazwę „danfei", co można tłumaczyć jako „samodzielny lot". Wedle nowych reguł Na Li i koleżanki miały oddawać państwu (czyli tenisowemu związkowi krajowemu i w prowincji) od 8 do 12 procent zarobków. Zyskały prawo do kierowania swą karierą, ale też obowiązek pokrywania kosztów podróży, hoteli, treningów i sprzętu.

Na Li początkowo się bała. Państwo dużo zabierało, ale zajmowało się logistyką; trzeba też było się nauczyć obsługi spraw finansowych. Zyski przyszły jednak szybko – w 2010 r. po ćwierćfinale Australian Open była już pewna, że o to chodziło. Rok później grała w Melbourne w finale, to wtedy odkryto, że umie słowem odbić piłkę tak samo dobrze jak rakietą. – Co cię najbardziej motywowało w półfinale? – dociekali dziennikarze. – Pula nagród – brzmiała odpowiedź.

Koło garncarskie

Data 4 lipca 2011 r. przeszła do kronik chińskiego, a właściwie azjatyckiego, tenisa. Dokładnie 22 lata wcześniej tragicznie skończyły się protesty na placu Tian' anmen, ale w Chinach ludzie siedzieli przyklejeni do telewizorów z innego powodu. Na Li grała w Paryżu o tytuł z Francescą Schiavone.

Państwowy nadawca CCTV po meczu wyświetlił na ekranie napis: „Li Na, kochamy Cię!", prezenter krzyczał: – Cud! Przełom! Pierwszy raz w ponadstuletniej historii tenisa! W sieci internetowej pojawiły się wyliczenia, że chińska mistrzyni zarobiła w dwie godziny tyle co przeciętny chiński robotnik w 234 lata, ale zaraz dodano, że „absolutnie na to zasłużyła".

Na Li natychmiast pokochali sponsorzy, oczywiście także dlatego, że za jej plecami zobaczyli miliony chińskich nabywców. Pierwsze z kontraktami były firmy Rolex i Nike, potem pojawiła się sławna agencja IMG i jej agent do specjalnych zadań tenisowych Max Eisenbud (ten, który stworzył Marię Szarapową), którzy dołożyli kolejne siedmiocyfrowe kwoty z kontraktów z Mercedesem, Samsungiem i amerykańską firmą Häagen-Dazs, tą od lodów.

Po Roland Garros 2011 Na Li przeżyła czas zawieruchy. Udźwignięcie sukcesu okazało się trudniejszym zadaniem niż wygranie turnieju wielkoszlemowego. Pogubiła się, zaczęła przegrywać turniej za turniejem. Wyjście wymyślił Max Eisenbud – wypisał na kartce nazwiska czołowych trenerów do wzięcia od zaraz, podsunął tenisistce. Wskazała od razu na Carlosa Rodrigueza, cichego Argentyńczyka, który doprowadził Justine Henin na szczyty i właśnie otwierał nową akademię tenisową w Pekinie. Po pierwszym tygodniu współpracy grała w finale dużego turnieju w Montrealu, tydzień później wygrała wielki turniej w Cincinnati. Czekała na takie zwycięstwo 15 miesięcy.

Żegnając się z tenisem, napisała, że Rodriguezowi dziękuje za przepchnięcie poza granice, o których myślała, że nie jest ich w stanie pokonać. W praktyce wyglądało to tak, że mądry trener najpierw zmienił jej motywację („dla pieniędzy" w „bo można"), dopiero potem dołożył katorgę ćwiczeń w akademii, którą nazwał wedle chińskiego obyczaju sugestywnie: koło garncarskie.

Nowy trener był uprzejmy, ale planu szkolenia nigdy nie złagodził. Bywało na początku, że Na Li skarżyła się mężowi: – Jak Justine wytrzymała z nim 15 lat? Ja chciałam umrzeć po trzech dniach. Osiągnęli kolejny ogromny sukces, wygrali wspólnie Australian Open 2014. Potem było już źle, bo ciało nie wytrzymywało. Zagrała jeszcze w siedmiu turniejach, po porażce w trzeciej rundzie Wimbledonu 2014 na korcie jej nie widziano. W lipcu rozstała się z Rodriguezem, bo już się domyślała, że nie będzie ciągu dalszego. Przeszła cztery trudne operacje, efekty były słabe.

Już wtedy mówiła otwarcie, że 15 lat grała w tenisa, bo była w tym dobra i tak zarabiała na życie. – Tenis polubiłam dopiero na końcu tej drogi, gdy już nie musiałam zarabiać i brać na siebie odpowiedzialność za sukces lub jego brak. Gdy poczułam się wolna naprawdę – powiedziała.

Trzypiętrowa ?willa w Wuhan

Odniosła sukces, bo umiała zadziwić ludzi. Zachód też zadziwiła, bo każdy tutaj miał sztywne wyobrażenie, jak powinien wyglądać chiński sportowiec i kim być. Nagle zaś zobaczono dziewczynę bez piętna komunistycznych Chin, z wytatuowaną różą na ramieniu, kolczykiem w górnej części ucha, zadziorną, bogatą osobowość, bardzo realną postać, jakiej nikt się nie spodziewał. Wygrała, bo wniosła w świat tenisa i biznesu kompletnego człowieka – powiedział Max Eisenbud.

– Tenisowy boom w Chinach wywołany przez Na Li nie jest dany na zawsze. Wymaga ciągłego wsparcia, ale myślę, że w Chinach wyrosną przyszli mistrzowie lub mistrzynie Wielkiego Szlema – twierdzi Paul McNamee, były dyrektor Australian Open.

Na Li odchodzi, ale przy tenisie zostanie. Mówi o własnej akademii (z trenerami z Europy i USA, uraz do miejscowych pozostał), mówi też o ośrodku dla niepełnosprawnych dzieci, także tych chorych na AIDS. Ma nowe pomysły biznesowe, nie da się ukryć, inspirowane przez agenta Eisenbuda. Gwieździe nie wolno dać zgasnąć, więc gwiazda będzie niedługo otwierać hotele i ośrodki relaksu sygnowane jej nazwiskiem. Są już plany produkcji sprzętu domowego i wyposażenia łazienek ozdobionego marką LI NA, sprzedawanego w sieci Marthy Stewart.

Jiang Shan i Na Li już są bohaterami chińskich reklam. Max Eisenbud wierzy, że przejście od kariery sportowej do wizerunku, który można z powodzeniem kapitalizować na innych rynkach, będzie płynne i bezbolesne.

Może zresztą już trwa ten proces, choć nie chce się wierzyć, iż to dla potrzeb komercji Na Li mówi, że teraz z mężem zamienią się rolami, on będzie szefem, a ona będzie mu gotować, prać i sprzątać, że urodzi dziecko. Że nie będzie Billie Jean King chińskiego tenisa, jak chcieliby ją etykietować amerykańscy dziennikarze.

Trzypiętrową willę w Wuhan wyremontowali z mężem rok temu, matka Na Li i rodzice Jiang Shana już tam mieszkają.

Konferencja prasowa w Paryżu w 2013 r. po porażce w pierwszej rundzie Wielkiego Szlema. – Wyjaśnij ten niezadowalający wynik kibicom w ojczyźnie! – zażądał reporter chińskiej agencji rządowej Xinhua. – Przegrałam mecz i to wszystko. Mam paść na kolana i tak pełzać? – usłyszał w odpowiedzi. Następnego dnia Na Li mogła przeczytać, że brakuje jej nie tylko patriotyzmu, ale i manier.

Konferencja prasowa miesiąc później w Wimbledonie po trudnym, choć wygranym meczu trzeciej rundy. Ten sam reporter, podobne pytanie. Patrzyła mu w oczy chyba z minutę. W końcu mruknęła: – Mówię, że dziękuję kibicom.

Kilka dni później, jeszcze przed przegranym ćwierćfinałem z Agnieszką Radwańską, rzecznik Komunistycznej Partii Chin napisał we wstępniaku jednego z największych dzienników: „Osobowości gwiazd sportu stają się nie do zniesienia, kiedy przyłożyć do nich standardy tradycji i zwyczajów. Kto powstrzyma ich niekontrolowaną bezczelność?".

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Kobieta pracująca żadnej pracy się nie boi!
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach