Na przykład na początku lutego, kiedy kijowski Majdan jeszcze nie spłynął krwią, Wiktor Janukowycz był prezydentem Ukrainy, nikt nie widział „zielonych ludzików" na Krymie, a w rosyjskim Soczi trwało wielkie sportowe święto.
Wtedy napisałem: „Rosja jest w olimpijskiej formie. I wykorzysta ją, by Ukraina grała w lidze eurazjatyckiej, a nie europejskiej. Już sączy te kibolskie hasła: Nie pozwoli skrzywdzić Rosjan, którzy znaleźli się na ukraińskim boisku, rubla złamanego nie da na trenera ukraińskiej reprezentacji, jeżeli on nie poprowadzi jej według kremlowskich reguł".
Wspomniałem też, że spodziewam się wjazdu rosyjskich czołgów (manewr przećwiczony w 2008 roku w Gruzji), na co internetowi komentatorzy, ci sami co zwykle, uznali mnie za nieuleczalną ofiarę antyrosyjskich fobii i propagandystę w stylu PRL-owskim służącego zagranicy; tym razem, jak zrozumiałem, Zachodowi.
Choć Zachód nie pojawił się w moim tekście w korzystnym świetle: „Co by się stało, gdyby ta chora koncepcja gruzińskiej powtórki się ziściła? Co by zrobili trenerzy z lig europejskich? To co zwykle – wyraziliby głębokie oburzenie. No i jeszcze pewnie by ukarali selekcjonera sbornej, nie zapraszając go na uroczysty obiad podczas szczytu unijno-rosyjskiego. Sam by musiał jeść kawior w apartamencie. Byłoby mu głupio".
Nie twierdzę, że przewidywania sprawdziły się w stu procentach. Putin pojawił się niedawno na szczycie, co prawda nie unijno-rosyjskim, ale organizowanym przez przewodzące w tym półroczu Unii Europejskiej Włochy – europejsko-azjatyckim. I nie musiał jeść w samotności.