A panu nie doskwierało orzeczenie o OFE, kiedy Trybunał ani słowem nie zająknął się o prawach nabytych?
Oczywiście, że mi doskwierało. Uważałem, że pieniądze zgromadzone w OFE nie są publiczne, tylko prywatne.
Jaki jest interes obywateli w utrzymywaniu gremium, które nie broni ich interesów?
Nie zawsze orzeczenia będą po myśli rządzących i wszyscy muszą się z tym pogodzić. Mam szacunek do sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Uważam, że są wybitnymi prawnikami. Nawet ci, którzy przed nominacją do Trybunału nie mieli znaczącego dorobku zawodowego, w trakcie dziewięcioletniej kadencji dorastali do tej funkcji.
A więc jak PiS obsadzi swoimi ludźmi TK, to też będzie pan uważał, że należy im się szacunek i nie powinno się kwestionować ich werdyktów?
Po owocach ich poznamy. Odnoszę wrażenie, że trójka sędziów wybranych przez PiS jest bardzo mocno dyspozycyjna wobec partii. Gdy widziałem, jak niektórzy ochoczo odczytywali swoje uzasadnienia do zdań odrębnych, to nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że są to funkcjonariusze PiS. To też jest psucie Trybunału.
Jest pan mistrzem relatywizmu. Dlaczego właściwie odszedł pan z Kancelarii Prezydenta? Kwaśniewski się pana pozbył? Krążyły takie plotki, że gdy ktoś zaczynał przeszkadzać prezydentowi, to był odsyłany do Sejmu.
Nic takiego nie miało miejsca. Aleksander Kwaśniewski, gdy rozpoczynał drugą kadencję, kazał nam się zdecydować, czy chcemy zostać w kancelarii – ale wtedy na całe pięć lat – czy wolimy kandydować do Sejmu. Ryszard Kalisz i ja zdecydowaliśmy się na przejście do Sejmu. Uznałem, że praca w parlamencie będzie czymś nowym. I faktycznie rola posła oznaczała znacznie większą samodzielność. U boku prezydenta było się po prostu częścią kancelarii, a decyzję na końcu oczywiście zawsze podejmował Kwaśniewski. W Sejmie prowadziło się bardziej samodzielną politykę.
Czy koledzy z SLD pomagali panu w kampanii?
Niespecjalnie. Właściwie robiłem ją sam, choć oczywiście cała kampania na szczeblu centralnym była świetnie zorganizowana. Kampania PO z 2011 roku, którą obserwowałem uważnie, była nieporównanie mniej profesjonalna niż kampania SLD z 2001 roku. Ale mandat musiałem wywalczyć sobie sam, sam organizowałem spotkania z wyborcami. Razem z moimi współpracownikami objechaliśmy 52 miasta i miasteczka województwa lubuskiego. Dopiero później przyjaciele i znajomi powiedzieli mi, że uważali, iż nie mam żadnych szans na mandat. Jednocześnie był to schyłek rządu Buzka, źle ocenianego przez obywateli. Ludzie chętnie przychodzili na nasze spotkania, żeby wykrzyczeć swoją złość – przede wszystkim na reformę służby zdrowia, która w województwie lubuskim źle wypadła, chociażby dlatego, że była niedofinansowana w stosunku do innych województw. Poza tym było takie ogólne poczucie, że wszystko idzie źle, że państwo jest rozkradane.
I co pan mówił ludziom w kampanii? Że pod waszymi rządami wszystko będzie świetnie i gruszki wyrosną na wierzbie?
(śmiech) Nie mam takiego barwnego języka jak Leszek Miller. Zresztą intencja tych słów była taka, żeby działacze obiecywali tylko tyle, ile mogą zrealizować. Ale niektóre wypowiedzi mimo woli zyskują inne znaczenie. Trzeba pamiętać, że SLD odziedziczył państwo z tzw. dziurą Bauca w budżecie, zerowym wzrostem gospodarczym i wysokim bezrobociem. I zrobił coś, czego partia lewicowa zazwyczaj nie robi – czyli wziął się do oszczędzania, równoważenia budżetu i pobudzania wzrostu gospodarczego.
To jest taka zasada, że lewica rozdaje pieniądze, które zaoszczędziła albo wypracowała prawica?
Chciałem tylko powiedzieć, że lewica musiała zacząć swoje rządy od niepopularnych oszczędności. Ale to byli odpowiedzialni ludzie, z dużym doświadczeniem, wyobraźnią i poczuciem odpowiedzialności. Niestety, nie byli doskonali. Sporo działaczy terenowych miało poczucie, że wszystko mogą. Miller ich przed tym przestrzegał, ale nie był w stanie zapanować nad 150-tysięczną partią.
Afera Rywina sama nie zniszczyłaby SLD. Ale stała się wielkim kamieniem, który wywołał lawinę. Wyborcy byliby nam w stanie wiele wybaczyć – oszczędności budżetowe, mało socjalną politykę – ale nie do zaakceptowania była niska moralna jakość naszych działaczy.
Jak posłowie SLD reagowali na to, że wszystko zaczęło się sypać?
Pojawiła się niemoc decyzyjna. Wpadliśmy w rytm wielogodzinnych nocnych dyskusji, co trzeba zrobić. Niewiele z nich wynikało, za to były bardzo męczące. A nawet gdy jakaś decyzja zapadała, to nie była wdrażana. Oczywiście pewna część tych spotkań była poświęcona stricte politycznym dyskusjom o tym, jak uzdrowić partię, czy np. doprowadzić do wymiany Leszka Millera. Zwracano się do niego, żeby rozważył ustąpienie z funkcji szefa partii albo premiera. Z czasem te sugestie było coraz bardziej intensywne. Niektórzy uważali, że to załatwi problem. Nie chodziło o to, że Miller był złym premierem czy przywódcą partyjnym, tylko że przylgnęła do niego negatywna opinia, która ciągnęła SLD w dół.
Pan też tak uważał?
Wtedy uważałem, że taka zmiana mogłaby być nowym początkiem. Przywódcy polityczni nie zawsze są sprawiedliwie oceniani. Koniec końców Leszek Miller ustąpił, ale niewiele to dało. Nie udało się przekonać ani działaczy, ani wyborców, że otwieramy nowy, lepszy rozdział w historii SLD.
Dlaczego nie kandydował pan do Sejmu w 2005 roku?
Chciałem kandydować. Uważałem, że to jest po prostu powinność każdego posła, bo parlamentarzyści byli w stanie dostarczyć głosy, które złożyłyby się na przyzwoity wynik wyborczy. Ale w pewnym momencie przestałem wierzyć, że to ma sens. Wiedziałem, że polityka stanie się nieznośnie populistyczna. Poza tym mam poglądy socjalliberalne, a SLD postanowił gwałtownie skręcić w lewo. Coraz gorzej się czułem w tym środowisku.
W takim razie dlaczego pan zmienił zdanie i wystartował w wyborach w 2007 roku?
Bo powstał wtedy LiD, który bardziej odpowiadał moim potrzebom. Uważałem, że potrzebna jest na scenie politycznej szeroka formacja centrolewicowa, a LiD był taką propozycją. Do Sejmu się jednak nie dostałem.
Ale jakoś nie mógł się pan rozstać z polityką, bo zaangażował się pan w niszową inicjatywę Porozumienie dla Przyszłości.
Tak. To była lista do Parlamentu Europejskiego, którą budował Dariusz Rosati. Pytałem go, czy ta inicjatywa jest tylko zabiegiem wyborczym. Czy będzie miała ciąg dalszy po wyborach? Zapewnił mnie, że tak – ale lista zdobyła zaledwie 2,4 proc. głosów. Nikt nie był zainteresowany kontynuowaniem tego projektu.
Dlaczego potem pożeglował pan w kierunku kolejnej niszowej partii, czyli Stronnictwa Demokratycznego Pawła Piskorskiego?
To akurat była konsekwencja mojego zaangażowania w kampanię prezydencką Andrzeja Olechowskiego w 2010 roku. Po kampanii Paweł Piskorski zaproponował mi wstąpienie do partii, Andrzej Olechowski był szefem jej Rady Programowej. Pomyślałem, że dobrze być w partii, nawet niewielkiej, na której program mogę mieć istotny wpływ. Niestety, okazało się, że nawet w małej partii toczą się rozmaite walki podjazdowe. Nasz program socjalliberalny został odłożony na półkę, a nowa grupa ludzi napisała program neoliberalny, który został przyjęty na kongresie w 2013 roku.
A właściwie dlaczego został pan szefem sztabu Olechowskiego w 2010 roku? Lubi pan z góry przegrane projekty? Przecież o prezydenturę walczyli wtedy dwaj giganci – Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski.
Ale gdy zaczynała się kampania, kandydatem PiS był Lech Kaczyński, a poparcie dla niego nie było wysokie. PO zaś dopiero wyłaniała swojego kandydata na prezydenta w prawyborach, a Bronisław Komorowski wcale nie był pewniakiem do tej roli. Tymczasem Andrzej Olechowski miał bardzo przyzwoite notowania i moim zdaniem odegrałby naprawdę pożyteczną rolę jako głowa państwa. Polska miała w tym czasie rząd ciepłej wody w kranie, który nie chciał wprowadzać niezbędnych reform. Olechowski idealnie nadawał się do roli polityka popychającego rząd w bardziej reformatorskim kierunku. Na pewno byłby lepszym prezydentem niż jego konkurenci. Ale żeby zostać prezydentem, trzeba wygrać wybory, a to okazało się niemożliwe.
Dlaczego? Z powodu katastrofy smoleńskiej?
Oczywiście. Olechowski nie potrafił się po niej odnaleźć. Ludzie nie chcieli rozmawiać o przyjęciu euro, o systemie emerytalnym, reformie szkolnictwa wyższego. Olechowski miał w tych sprawach dobre pomysły, ale nie trafiał ze swoim przekazem do wyborców. I on to widział. Nawet chciał się z tej kampanii wycofać, jednak ostatecznie zdecydował się walczyć do końca.
Robert Smoleń był ministrem w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, rzecznikiem Klubu Parlamentarnego SLD i wiceprzewodniczącym SD
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95