Ale w ostatnich dniach pojawiły się sondaże przewidujące remis czy wręcz wskazujące na zwycięstwo Donalda Trumpa.
Gettysburg dla ubogich
Miejscowość Gettysburg w stanie Pensylwania zajmuje w amerykańskiej pamięci miejsce szczególne. To tutaj w dniach 1–3 lipca 1863 r. odbyło się najbardziej krwawe starcie w wojnie secesyjnej, w której straty po obu stronach wyniosły ponad 50 tys. żołnierzy. Był to także kulminacyjny punkt wojny domowej: Północ zatrzymała ofensywę konfederatów, kładąc podwaliny pod ostateczne zwycięstwo. 19 listopada 1863 r. słynną „mowę gettysburską" wygłosił tam prezydent Abraham Lincoln. Nieco ponad dwuminutowa mowa do dzisiaj uchodzi za wzór przemówienia: znalazła się w niej sławetna obietnica, że naród „doczeka się odrodzenia idei wolności; i że rządy narodu, przez naród i dla narodu nie znikną z powierzchni ziemi".
153 lata później w Gettysburgu pojawił się Donald Trump, aby na nieco ponad dwa tygodnie przed głosowaniem wygłosić własne przemówienie. Choć wygłoszona nie nad grobami poległych, ale w hotelowej sali gettysburska mowa Trumpa miała być w założeniu ostatecznym argumentem na rzecz wyboru republikanina, swoistym kontraktem zawartym z wyborcami, gdyż kandydat zarysował to, czego zamierza dokonać w pierwszych stu dniach w Białym Domu. – To kontrakt pomiędzy mną a amerykańskim wyborcą, który zaczyna się od przywrócenia uczciwości i odpowiedzialności w Waszyngtonie i wprowadzenia tam zmiany – zadeklarował Trump, mocno uderzając w populistyczną nutę niechęci do elit z amerykańskiej stolicy.
Aby „wysuszyć waszyngtońskie bagno", kandydat republikanów obiecał na początek swej prezydentury pakiet antykorupcyjny, obejmujący wprowadzenie ograniczenia kadencji dla członków Kongresu, zmniejszenie liczby pracowników administracji rządowej, przyjęcie zasady likwidacji dwóch rozporządzeń na szczeblu federalnym w zamian za jedno nowe, wreszcie – obostrzeń dla lobbystów, zwłaszcza pracujących dla zagranicznych zleceniodawców. To wszystko – aby przywrócić lincolnowskie rządy „narodu, przez naród i dla narodu". Bowiem, według byłego burmistrza Nowego Jorku Rudolpha Giulianiego, który należy do ekipy Trumpa i zapowiedział jego wejście na scenę, dziś rządy narodu zamieniły się w „rządy lobbystów, zawodowych polityków, gigantycznych wielonarodowych korporacji i związków zawodowych, dysponujących ogromnymi kwotami na darowizny przedwyborcze".
Trump dorzucił swoje tradycyjne zapowiedzi: budowę muru na granicy z Meksykiem i rozpoczęcie ekstradycji nielegalnych imigrantów, renegocjację traktatu NAFTA o wolnym handlu pomiędzy USA, Meksykiem i Kanadą, wycofanie się z umowy handlowej Trans-Pacific Partnership (TPP) i ostrzejszą postawę wobec Chin za ich „manipulacje walutowe" oraz zniesienie przepisów, które blokują rozwój wytwórczości w Ameryce. Słowem tradycyjny, populistyczny przekaz, na którym kandydat zyskał popularność w trwającej już ponad rok kampanii.
Jednak Trump nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił kilku wtrętów o kobietach oskarżających go o niemoralne prowadzenie się i romanse, mówiąc, że „każda z nich kłamała, by zaszkodzić kampanii", a wszyscy kłamcy po wyborach doczekają się pozwów sądowych. Choć oficjalny przekaz kampanii otwarcie odwoływał się do sławetnego kontraktu z Ameryką z 1994 r., który pozwolił republikanom odzyskać władzę w Kongresie po dekadach dominacji Partii Republikańskiej, można to skwitować jedynie frazą: zbyt mało, zbyt późno.