Włodek był dużo młodszy i myśmy się ze „szczeniakami" nie zadawali, chociaż on był najwyższy – wspomina Friedmann. – Poznałem go przez moją przyszłą żonę Krystynę, która chodziła do tej samej szkoły. Później, jak zaczynał grać w Legii, tworzyliśmy paczkę kolegów. W tej mokotowskiej grupie był także przyszły aktor Marek Perepeczko, który grywał w kosza w juniorach Legii, był nawet w kadrze narodowej. Chyba także Wojtek Gąssowski, który już zaczynał śpiewać. Ja zaczynałem w tym czasie być aktorem, a Trams już grał na poważnie w koszykówkę – kontynuuje znany aktor.
– Sportowców w naszym gronie postrzegaliśmy jako zdrowszą część tej paczki. Mieli wyniki, a reszta włóczyła się – piło się piwo i wino, graliśmy w brydża w amfiteatrze w Łazienkach, gdy tylko nastała pora letnia. Byliśmy trochę w nich zapatrzeni. Chociaż byłem starszy od Włodka, podziwiałem to, że już jest taki ważny. Z kolei on patrzył na mnie, bo ja już grałem w filmach. Wymienialiśmy się podziwem. Byliśmy z niego dumni. Nas nie przekonywały wówczas efekty naszych artystycznych początków, a jego sportowa kariera była jednak wymierna. Poszedł do klubu, grał, zdobywał punkty, podawał, miał respekt u rywali. Był silny, zawsze grał bardzo ostro. Dlatego też bezpiecznie było z Włodkiem, fajnym kolegą, chodzić wieczorami po ulicach – wspomina główny bohater serialu „Na kłopoty... Bednarski".
Trams stał się z czasem gwiazdą nie tylko polskiego, ale europejskiego formatu. I jak gwiazda się zachowywał. Był skory do wystawnego i łatwego życia. Niektórzy twierdzą, że poprzewracało mu się w głowie, że patrzył tylko, jak tu szybko się wzbogacić. Budziło to zazdrość, zastanawiano się, skąd koszykarz ma tyle pieniędzy, bo przecież nie z poborów plutonowego. W końcu zainteresowały się nim służby i zaczęły się kłopoty.
Wspomina fotoreporter „Przeglądu Sportowego" Mieczysław Świderski: – Na MDM przy Marszałkowskiej otworzono w tamtym czasie chińską restaurację Szanghaj. Potraw chińskich raczej się tam nie uświadczyło, natomiast firmowym daniem lokalu była... cielęcina w siedmiu kolorach. Jak się taką cielęcinkę z żeberkowymi kostkami dostało, w tym różnokolorowym sosie, to było to naprawdę pyszne. Chłopaki z koszykarskiej paczki się zgadali i chodziło się tam na tę cielęcinkę. Ktoś wypatrzył, że ci legioniści tam chodzili i obgadywali różne sprawy – kto, gdzie, jak, która „meta" itd., więc zainstalowano tam podsłuch.
Na rewanżowy mecz ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów Zieloni Kanonierzy pojechali prosto z ligowego spotkania z Wybrzeżem Gdańsk w hali przy 29 Listopada. Przyszli tam już z walizkami.
W godzinę i 20 minut po meczu pojechali na dworzec i pociągiem przez Wiedeń, Rzym wyruszyli do Neapolu. Mieli tam zarezerwowane miejsca w jednym z najlepszych hoteli na Via Dominiziana.
Środowy mecz rozpoczynał się późno, o 21.20. Legia przegrała. Nieudana pucharowa rywalizacja szybko jednak zeszła na dalszy plan.
Wyroki wojskowej Temidy były surowe. „Sąd uznał oskarżonych winnymi zarzucanych im przestępstw, polegających na skupowaniu i wywozie poza granice kraju w celach handlowych większych sum pieniędzy w obcych walutach oraz przemycaniu do kraju znacznych ilości złota i wyrobów ze złota bez uiszczania należności celnych" – informował za PAP „Przegląd Sportowy" z 23 marca 1972 roku.
Najwyższą karę – pięć lat więzienia i 100 tys. zł grzywny – zasądzono Tramsowi. Wyrok cztery lata i 100 tys. grzywny dostał Grotyński, trzy lata i 100 tys. – Bogusław Piltz, półtora roku i 25 tys. – Marian Golimowski, rok i 10 tys. – Tomasz Tybinkowski, rok i 20 tys. zł piłkarz Janusz Żmijewski, pół roku w zawieszeniu i 5 tys. – piłkarz Jan Małkiewicz. Postępowanie karne przeciwko Karolowi Lubelskiemu zostało umorzone. Tybinkowskiemu i Żmijewskiemu sąd zaliczył na poczet kary pozbawienia wolności pobyt w areszcie śledczym i zarządził warunkowe przedterminowe ich zwolnienie.
Prowokacja SB
Dla koszykarskiej Legii ta afera była szokiem. Trafiło przecież na czołowe postaci sekcji – działaczy, trenerów i zawodników. Jeszcze w 1966 roku, z okazji 50-lecia Legii, wszyscy oskarżeni w procesie, z wyjątkiem najmłodszego Tybinkowskiego, otrzymali państwowe bądź klubowe odznaczenia.
Cztery dni po wyroku Wydział Gier i Dyscypliny PZKosz nałożył na Tramsa i Piltza dożywotnią dyskwalifikację oraz zakaz wyjazdów zagranicznych przez dwa lata po odbyciu kary. Tybinkowski otrzymał półroczną dyskwalifikację. „PS" z 27 marca 1972 roku napisał, że związek „wziął pod uwagę szkodliwość społeczną popełnionych wykroczeń".
Z perspektywy czasu i w dzisiejszych realiach gospodarki wolnorynkowej, a nie socjalistycznej, ta „szkodliwość społeczna" i cały wychowawczo-moralny szum wywołują rozbawienie. Skazanym nie było jednak wówczas do śmiechu. Kilka lat wcześniej na karę śmierci skazano w Polsce człowieka za przestępstwo gospodarcze w tzw. aferze mięsnej. Wyrok wykonano. Po 40 latach Sąd Najwyższy go uchylił, uzasadniając, że zapadł z rażącym naruszeniem prawa.
Ta historia ma jeszcze drugie dno. Jak napisał Stefan Szczepłek w książce „Moja historia futbolu", Ministerstwo Spraw Wewnętrznych prowadziło wówczas swoją wojenkę z Ministerstwem Obrony Narodowej. W dodatku miało to miejsce w pierwszych miesiącach po zmianie ekipy politycznej w Polsce. Towarzyszy sekretarza Gomułki zastąpili towarzysze sekretarza Gierka. W strukturach trwało podgryzanie.
Zatrzymanie Grotyńskiego i Żmijewskiego było prowokacją SB. Najpierw obydwaj piłkarze kupili dolary od agentów, a ci poinformowali swoich mocodawców, że dojdzie do próby ich nielegalnego wywozu.
Andrzej Pstrokoński, wówczas kierownik drużyny koszykarskiej, wspomina, że dostał sygnał od dobrze zorientowanego człowieka, że szykuje się ostra kontrola wracających z Neapolu. – Jeszcze przed wyjazdem ostrzegałem ich, ale Trams nie chciał słuchać – mówi Pstroński, który po aferze zastąpił Majera na stanowisku trenera Legii.
Bogusław Piltz, drugi z najdotkliwiej ukaranych, patrzy dziś na tamte wydarzenia z bardzo odległej perspektywy. Nie tylko dlatego, że mieszka w Montrealu. Afera na Gdańskim zakończyła przedwcześnie jego przygodę z koszykówką, ale jeszcze grając w Legii, zdążył skończyć studia na Wydziale Maszyn Roboczych i Pojazdów Politechniki Warszawskiej, pracował jako inżynier w FSO na Żeraniu, pisał doktorat.
Jego rodzice wzięli ślub kościelny o drugiej po południu 1 sierpnia 1944 roku, prosto z uroczystości ojciec pobiegł na zbiórkę przed powstaniem. Bogusławowi, a właściwie „Dadasiowi", bo tak nazywali go koledzy z drużyny, za niewyparzony, niezgodny z socjalistycznym duchem język, wielokrotnie odmawiano paszportu. Dlatego nie pojechał m.in. z reprezentacją Polski na pierwsze mistrzostwa Europy juniorów do Bolonii w 1962 roku, ani z Legią na mecz z Realem do Madrytu.
Gdy w końcu lat 70. nieoczekiwanie paszport otrzymał, znalazł nowe życie w Kanadzie. Przez 15 lat pracował w Montrealu jako konstruktor silników lotniczych w koncernie Pratt&Whitney.
– Nie wypieram się, zawiniłem i odpokutowałem dwa lata za kratkami, ale temat jest dla mnie śmieszny – mówi Piltz. – Jeśli przyjąć 10-procentową tolerancję błędu, można powiedzieć, że w zasadzie wszyscy Polacy, którzy wyjeżdżali wówczas za granicę, przemycali. Takich spraw było o wiele więcej, ale się o nich nie pisało. Zostały zatuszowane. To była rozgrywka natury politycznej w wojsku. Ktoś kogoś chciał załatwić i użył nas. Przy okazji się dowiedziałem, że w drużynie byli donosiciele. W moim życiu, z wzlotami i upadkami, ale zawsze pełnym dynamiki, w którym doświadczyłem tylu wspaniałych chwil, z nurkowaniem, żeglowaniem, wyprawami w Andy, spotkaniami w dżungli z Indianami, wędrówkami kanionem Cotahuasi w Peru, tamten element z przeszłości jest tylko drobnym pyłem.
Inżynier Piltz przytacza wydarzenie z czasów, gdy po dwuletniej odsiadce i długim poszukiwaniu pracy znalazł wreszcie zatrudnienie w stacji Polmozbytu na 1 Sierpnia. Druga połowa lat 70., przykład socjalistycznej mentalności. – Tak się złożyło, że prokurator, który nas oskarżał, przyjechał naprawić swoje auto. Pamiętam dokładnie, fiat 125p, kolor oliwkowy. To był samochód po gwarancji, z zepsutym sprzęgłem. Miał u nas znajomości, bo jego sympatia była kierowniczką jednego z działów. Podeszła do mechaników, żeby załatwili naprawę po cenach „ulgowych". Wziąłem potem to zlecenie – nawet mam gdzieś jeszcze zrobioną odbitkę. Napisali, że było to czyszczenie, tzw. smarowanie łapek sprzęgła. Cała naprawa, a była to w rzeczywistości kompletna wymiana sprzęgła, kosztowała więc klienta 52 zł zamiast ponad 3500 zł. Człowiek, który kilka lat temu oskarżał nas o antyspołeczną postawę, sam okradł państwo polskie z uśmiechem na ustach.
Ile można grać w domino?
Od początku pobytu w więzieniu Trams przygotowywał się do powrotu na boisko. W kolejnych zakładach karnych wykorzystywał każdą okazję do ruchu, ćwiczeń. Robił po 500 pompek dziennie. W miarę możliwości próbował zdrowo się odżywiać. Karol Lubelski wysłał mu do zakładu piłkę.
– Jak człowiek siedzi, to się nudzi. Ile można grać w domino? Bo w karty nie wolno było – tłumaczył Trams. – Na Mokotowie w tym czasie osadzony był m.in. późniejszy solidarnościowy minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, który kiedyś grał ze mną w kosza w drugoligowym zespole Legii. W więzieniu już nie graliśmy. Ale dali mi trenować. Napisałem, żeby mi pozwolili godzinę dłużej przebywać na spacerniaku. Mówili mi: „Pan i tak nie będziesz grał. Szybko się tu wykończysz na takim jedzeniu". Ale jakoś przetrwałem, przenoszony do kolejnych zakładów w Mogilnie, Rawiczu, gdzie patrzono na mnie trochę przychylniej, gdyż jako wychowawcy pracowali tam byli lekkoatleci, Szczypiornie czy na koniec w Bieszczadach, gdzie naczelnik, były bokser z Bydgoszczy, pozwolił mi biegać po górach.
Po trzech latach i pięciu miesiącach Trams został zwolniony warunkowo. Na jeden dzień przed amnestią. Wyszedł 20 lipca 1974 roku.
Na wolności trenował jeszcze rok, doczekał się odwieszenia przez PZKosz dożywotniej dyskwalifikacji, po tym jak cofnięto podobną karę piłkarzom Grotyńskiemu i Żmijewskiemu. Powrót do Legii nie wchodził jednak w grę. Nie udały się pertraktacje z Polonią Warszawa, która nie chciała się narażać wojskowemu sąsiadowi. Z tych samych powodów nie zasilił milicyjnego Wybrzeża Gdańsk. Trafił do Szczecina i zespołu Pogoni.
– Andrzeja Zientarę, mojego sąsiada z Brackiej, przyjęli akurat na trenera piłkarzy tego klubu. On mnie polecił – wyjaśnia. – Prezesem był tam Roman Wilczek, który znał mojego ojca z AK – razem walczyli w Powstaniu Warszawskim.
W sezonie 1975/1976 Trams grał w Szczecinie – zespół spadł jednak z ekstraklasy. W kolejnym roku były legionista wprowadził na najwyższy szczebel Baildon Katowice z całą grupą młodzieży w składzie, mistrzów Polski juniorów. – Zawodnikiem był pierwsza klasa – wspomina Dariusz Szczubiał, potem wielokrotny reprezentant i trener kadry. – Z polskich koszykarzy, z którymi grałem i których potem miałem okazję obserwować, był niewątpliwie najlepszy na swojej pozycji. Jako rozgrywający – typ przywódcy, twardy, nieustępliwy. Przyszedł grać do nas po długiej przerwie, a sprawił, że grupa młodzieży awansowała do 1. ligi. Potrafił ocenić wartość gracza na boisku i momentalnie to wykorzystać. Świetnie podawał, wszystko widział – wszechstronność niesamowita. Szczególnie upodobał sobie uczenie wysokich kolegów gotowości do otrzymania piłki. Jeśli ktoś nie był przygotowany, natychmiast dostawał nią w nos. Niektórzy już z szatni wychodzili wtedy na trening z podniesionymi rękami, przygotowanymi do podania.
Po awansie zespołu z Katowic na najwyższy szczebel Trams wrócił do Warszawy i grał w zespole Skry w II lidze, zdobywając w trzech sezonach po blisko 20 punktów w meczu. Boiskową karierę, która nie rozwinęła się tak, jak mogłaby, skończył w 1980 roku. Jego ostatnim oficjalnym meczem było pucharowe spotkanie z... Legią.
Inne cele
Potem różnie mu się wiodło. Trenerem nie został. Z młodzikami Baildonu zdobył mistrzostwo Katowic i na tym poprzestał. Otworzył firmę z usługami ślusarskimi. Nie stronił od alkoholu.
– Na jedno ze spotkań olimpijczyków w Cetniewie przyjechała masa ludzi – opowiada redaktor Łukasz Jedlewski z „Przeglądu Sportowego". – Był też Trams, przyszedł z butelką wódki w kieszeni. Cała grupa się zmobilizowała, żeby nie dopuścić, by ją otworzył. Wtedy rzeczywiście nie wypił tej wódki. Gdy widziałem go ostatnio, był w dobrej formie, w garniturze.
Kim byłby Trams, gdyby nie wpadka na Gdańskim?
– Jednym z najlepszych koszykarzy w Europie – odpowiada Andrzej Pstrokoński. Silny, sprytny, umiał podać, a przede wszystkim umiał rzucić celnie. Jak miał swój dzień, nie było na niego siły.
– Jako lider potrafił wziąć odpowiedzialność za wynik. Kiedy chciał, mógł równocześnie kierować zespołem, zdobywać punkty i walczyć w obronie o każdą piłkę – charakteryzował Tramsa trener Witold Zagórski. – Należał do wyróżniających się graczy na parkietach europejskich. Wszystko dobrze się układało, gdy stawiał bezgranicznie na sport, cieszył się sukcesami. Jednak gdy do tego doszła po pewnym czasie chęć szybkiego wzbogacenia się, pokazały się w jego życiu inne cele, stracił tak istotną koncentrację. Pobyt w więzieniu pozbawił go najlepszych lat dla sportowca – oceniał szkoleniowiec.
– Dla mnie Włodek to taki polski Stephen Curry, tylko z jeszcze mocniejszą psychiką, bardziej bezczelny. To był chłopak z typowo warszawskiej dzielnicy, gdzie im więcej cię atakują i przeszkadzają, tym lepiej się czujesz. Im większy był nacisk trybun, sędziów, tym lepiej grał, tym częściej trafiał. Jak tenisista John McEnroe: jeśli nie podpuścił publiki, to nie był sobą – analizuje Waldemar Kozak, kolega z reprezentacji.
Inny kadrowicz Grzegorz Korcz w feralnym dla Tramsa sezonie szykował się właśnie do przejścia ze Śląska Wrocław do Legii. – Z Tramsem znałem się z występów w reprezentacji, która zdobyła m.in. brązowy medal mistrzostw Europy 1967, grała w igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968). Z żadnym innym rozgrywającym tak dobrze mi się nie współpracowało. Gdy tylko znalazłem się w dobrej pozycji do rzutu, podawał mi piłkę jak na talerzu. Myśleliśmy z Włodkiem o uczynieniu z Legii eksportowego zespołu. Gdy Tramsa zabrakło, drużyna straciła nagle 50 procent wartości, a może i więcej. Jak podczas krachu na giełdzie – podkreśla Korcz.
Wydarzenia z lutego 1971 roku złamały nie tylko karierę Tramsa. Zakończyła się też wtedy potęga koszykarskiej Legii, która od tamtej pory nie zdobyła już żadnego trofeum, ani nie stanęła na ligowym podium, a w 1972 roku spadła do drugiej ligi.
Fragment książki Marka Ceglińskiego, Łukasza Ceglińskiego i Dariusza Pawłowskiego „Zieloni Kanonierzy", która ukazała się w wydawnictwie MC Media.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95