Kiedy trafił go pan młotem w nogę podczas treningu, to na pewno był przypadek?
To pytanie, które często pojawiało się, kiedy żartowali ze mnie koledzy. W tym wypadku jest trochę mojej winy, trochę trenera, trochę osoby, z którą się zagadał. Nie powinniśmy zaczynać zajęć, kiedy trener siedział w tym miejscu. Nie wiem, czy się zamyślił, czy zakładał, że rzucam innym młotem. To był świetny rzut, wyszedł mi doskonale technicznie. Jak tylko puściłem młot przeraziłem się, że trafi trenera w głowę, zacząłem wrzeszczeć, żeby uciekał. Trener miał takie krzesełko rybackie, wstał z niego, zarzuciło go na prawo, chciał uciekać w lewo i dostał w prawe kolano. Jakby siedział, to byłaby głowa. Cybulskiego zawinęło, trafiłem jak w domek z kart, widziałem to wszystko z daleka, ale jakby w zwolnionym tempie. Powiedziałem tylko, że nie idę tego oglądać. Podszedłem na miejsce po dłuższej chwili i usłyszałem pytanie: „Gdzie jest mój zegarek?". Ten zegarek miał pewnie z 50 lat, ale trener go bardzo lubił. Zadawał takie pytanie, pewnie będąc w szoku. Wszędzie było mnóstwo krwi, ale młot na szczęście trafił w nogę, która była w górze, gdyby trafił w tą, na której stał, na pewno skończyłoby się gorzej. Czekaliśmy na pogotowie całą wieczność. To było tuż przed 80. urodzinami trenera, zrobiłem mu straszny prezent.
Jest pan rockandrollowcem wśród sportowców?
Każdy w środku ma trochę rock and rolla, ale czasami potrzeba iskry, kogoś, kto to brzmienie obudzi, i to właśnie jestem ja. Jestem jak lont od dynamitu. Czasami bardzo długo muszę namawiać swoich kolegów, żeby zrobili coś szalonego, nie chce im się, ale kiedy w końcu ulegną, są zachwyceni i chcą powtórki. Potrafię zrobić coś z niczego, rozerwać towarzystwo.
Zaprzecza pan teorii, że aby być mistrzem, trzeba się ascetycznie prowadzić i jeść jarmuż...
Rzucam młotem, a nie gram w piłkę i nie biegam. Nie ukrywam, że moja konkurencja jest bardzo przyjemna. Mogę sobie pozwolić na parę uchybień w regulaminie, które innym sportowcom nie uszłyby płazem. Zostałem stworzony do rzutu młotem, a to, że potrafię połączyć sport z dobrą zabawą, to moja dodatkowa zaleta. Kocham to, co robię, czerpię z tego przyjemność i czuję, że się realizuję. Jeżeli ktoś pracuje i nie daje mu to radości, to znaczy, że źle wybrał pracę. Nawet jeśli jest bardzo dochodowa. Jeżeli zarażasz ludzi pozytywną energią, to na koniec obozu stajesz się nadzieją – kiedy wszyscy są zmęczeni, jedna impreza może dać dodatkową energię na kolejne pięć dni. Taka dawka głupich rzeczy, żeby jeszcze jakość pociągnąć.
Myśli pan, że jest lubiany w Polsce?
Zależy, czy bierzemy pod uwagę rzeczywistość, czy to, co anonimy piszą w internecie. Jakoś nikt nie zatrzymał mnie jeszcze na ulicy, żeby mi powiedzieć, że jestem ch...m. Często za to słyszę, że jestem czyimś ulubionym sportowcem, że jestem uśmiechnięty, że potrafię się cieszyć ze swoich osiągnięć i osiągnięć kolegów z reprezentacji, że jestem pozytywnym człowiekiem. W internecie za to piszą, że jestem pajacem, że mam głupie kolczyki i dziwne fryzury. I że ubieram się jak dureń. Zawsze jest ktoś, kogo tyłek piecze z zazdrości. Ja z zazdrości zostałem nawet posądzony o doping, a już niżej nie można upaść. Przestałem zwracać na to uwagę, ważne, żeby ludzie odbierali mnie takim, jakim jestem naprawdę.
„Idę przebukować bilety". Tyle powiedział pan dziennikarzom po starcie w Rio, kiedy zamiast złotego medalu zabrakło nawet awansu do finału...
W pełni będę mógł ocenić tę sytuację, dopiero kiedy skończę trenować. Będę wiedział, dlaczego to wszystko się wydarzyło. W moim życiu zawsze coś z czegoś wynika. Po igrzyskach w Londynie zostałem najmłodszym mistrzem świata, po Rio – pierwszym, któremu udało się ten tytuł wywalczyć trzy razy z rzędu. Może z olimpijskim złotem mistrzostwa świata bym zlekceważył. Wiem, że już nigdy nie będzie mi tak łatwo jak dwa lata temu, ale skupiam się na kolejnych igrzyskach.
Zdarza się, że pana głowa nie dojeżdża na zawody?
Radzę sobie z presją. Tylko pod koniec kwietnia na pierwszych zawodach w sezonie zawsze się stresuję. Nie wiem czemu. Coś, co robię całe życie, sześć prób z tysięcy, jakie wykonuję każdego roku, w zawodach o marchewkę, sprawia, że skacze mi ciśnienie. To taki syndrom nowego początku. W tym roku nawet na mistrzostwach Europy w Berlinie byłem bardzo spokojny, liczyłem na to, że mogę zaskoczyć Wojtka Nowickiego, że może uda mi się osiągnąć lepszy rezultat, że ktoś się zestresuje i mimo problemów zdrowotnych zdobędę tytuł. Ale miałem też z tyłu głowy, że nic się nie stanie, jeśli będę drugi, bo Wojtek ma swoje pięć minut, a dla mnie po wygraniu ze swoim zdrowiem nieważne: złoto czy srebro – oznacza sukces. Przeciągałem, chciałem dołożyć kilka metrów – stąd te spalone rzuty, ale byłem drugi. Może musiałem nacierpieć się w tym roku, żeby następne trzy lata były z górki.
Ciągle pan ucieka od tematu, więc zapytam jeszcze raz: co się stało w Rio?
Jedyną pewną rzeczą jest to, że umrzemy, a w sporcie pewne jest to, że ktoś zdobędzie medal. Ale nigdy nie wiadomo kto. Mnie na igrzyskach zabiło czekanie na zawody. Zwyczajnie za dużo czasu spędziłem w wiosce olimpijskiej, gdzie jedyną rozrywką było siedzenie w pokoju i granie w „FIF-ę" albo oglądanie filmów. Dookoła niebezpiecznie, nie było żadnych interesujących rozrywek, a na stołówce bardzo złe jedzenie. Droga na trening zajmowała trzy godziny i to były moje jedyne zajęcia w ciągu dnia. Nienawidzę przed startem kusić losu, nigdzie nie chodzę, nie jeżdżę zwiedzać miasta. Siedziałem i czekałem, ale dziesięć dni mnie pokonało. Pięć, sześć dni czekania na taki start to jest maksimum, bo to, co się dzieje w głowie, zaczyna być problemem, bo chcesz już wystartować i za dużo myślisz. Dla mnie to była formalność, miałem oddać rzut, wziąć medal i zawinąć się na chatę. Na treningach byłem w życiowej formie, rzucałem po 83 metry, liczyłem na rekord Polski, a może i na coś więcej. Tak bardzo chciałem wygrać, że organizm się zablokował. Organizm, nie głowa.
Co się działo w pana głowie? Widział pan swoje zwycięstwo czy porażkę?
Trzeba być gotowym na wszystko, trzeba to sobie wyobrazić, żeby nic cię nie zaskoczyło. Jeśli myślisz tylko o tym, że wygrasz, a potem wejdziesz do call roomu i ktoś ci powie, że będziesz drugi, bo jest w świetnej formie, to zaczynasz fiksować. Zawsze staram się przerobić kilka scenariuszy z konkursu. Wygrywałem pierwszym rzutem, wygrywałem ostatnim, przegrywałem też w ostatniej kolejce albo nie zaliczając żadnego rzutu. Wszystkie wcześniejsze doświadczenia sprawiały, że byłem świetnie przygotowany psychicznie. Jeśli ktoś mówi, że trzykrotny mistrz świata nie potrafi się przygotować do startu w głowie, to nie można mu wierzyć. To nie była głowa, to była jakaś klątwa.
Zna pan teorie, że przepadł panu medal, bo się pan nie wyspał?
Znam, to teorie Januszy, którzy nawet nie potrafią policzyć godzin. Funkcjonowałem według polskiego czasu, a każdy normalnie myślący człowiek wie, że w związku z tym konkurs dla mnie odbywał się po południu, czyli w najlepszych możliwych godzinach. Udusiłem się stadionem, tak bardzo chciałem oddać świetne rzuty, że nie byłem w stanie oddać nawet jednego dobrego.
Mówi pan o rozmowach w call roomie – to w rzucie młotem też próbuje się wyprowadzić przeciwnika z równowagi słowami?
Robiliśmy takie triki, zawsze się z tego nabijam. Niby sobie żartujemy, ale widzę, jak to działa, jak bardzo irytowało moich rywali to, że przychodziłem na rozgrzewkę i nie robiłem nic. Nie wiedzieli, czy rozgrzałem się wcześniej, czy w ogóle tego nie planowałem. Podchodzili, pytali, a ja odpowiadałem, że jestem tak mocny, że nie muszę. Wychodziłem na stadion, zmieniałem buty, robiłem dwa rzuty po 83 metry i wszyscy głupieli. Przez pewien czas byłem tak mocny, że pytałem rywali, czy walczą dziś o srebro, czy brąz, bo złoto biorę dla siebie.
Zamieniłby pan trzy tytuły mistrza świata na olimpijskie złoto?
Na razie bym nie zamienił. Ale odpowiem, jak skończę karierę. Może będę miał siedem tytułów mistrza świata i dwa olimpijskie złota.
Jak się zarabia 60 zł stypendium, a później dostaje premie 60 tys. zł, to może uderzyć to do głowy?
Te 60 zł też wydawałem w momencie odbioru. Szedłem po nowe buty, bo starczały na miesiąc. To były takie odlewane piłkarskie korki, kornery, kosztowały 20 zł i nie było szkoda, jak się przecierały. Obcinaliśmy te korki, żeby buty były dobre do naszej konkurencji. Wydawałem zarobione pieniądze, inwestując w sport, w siebie. Nie szalałem. Teraz też nie szlajam się z modelkami po klubach, nie chodzę na bezsensowne bankiety. Czasami pójdę do kasyna w ramach rozrywki. Można sobie za 200 zł pograć przez całą noc na spokojnie, mecze pooglądać, popatrzeć, jak ludzie bankrutują albo cieszą się ze zwycięstwa. Stawiasz czerwone, czarne na rulecie, po jednym żetonie i czas leci.
W rozmowie ze Sportowymi Faktami powiedział pan, że rzut młotem jest popularny na całym świecie, nie to co skoki narciarskie albo siatkówka. Lubi pan prowokować?
O siatkówce powiedziałem na samym końcu. Stwierdziłem, że jest na wysokim poziomie tylko w niektórych krajach. Podobnie jak skoki czy biatlon.
No to lubi pan prowokować.
Zrobiłem to ostatnio na Instagramie przy okazji jakiegoś meczu. Zapytałem, kto ciężej trenuje: piłkarze czy siatkarze? Niesamowicie się bawiłem. Czytałem argumenty ludzi, kompletnie bez pojęcia. Dowiadywałem się, jak to piłkarze budują motorykę w trzy dni, i się śmiałem, bo przecież mam wielu znajomych w innych dyscyplinach i wiem, jak to wszystko wygląda, jaka jest intensywność zajęć, ich specyfika. Później zadałem podobne pytanie z myślą o siatkarzach i tenisistach, bo chciałem postraszyć Jurka Janowicza. Siatkarze się ze mnie śmiali, że już przesadziłem.
Lubi pan Anitę Włodarczyk?
Toleruję ją. Jesteśmy w jednej grupie sportowej, reprezentujemy nasz kraj. Anita – że tak powiem – nie jest zbyt koleżeńska. Znałem ją, jeszcze zanim została mistrzynią, i miałem wyrobione zdanie, więc historia z tego roku z jej obrażeniem się na memoriał Kamili Skolimowskiej bardzo mnie rozbawiła. Ludzie mogli zobaczyć, jaka jest Anita. Po Konradzie Bukowieckim cały konflikt spłynął jak po kaczce – jest młodym zawodnikiem, a zyskał rozgłos, tymczasem Włodarczyk zawiodła kibiców, straciła zaufanie i wiarygodność. Zbudowała całą swoją karierę na przyjaźni z Kamą, co generalnie było medialną pierdołą, a teraz jestem przekonany, że od Berlina wszystkie medale dedykować będzie Irenie Szewińskiej, bo tak jest łatwiej.
Zawsze rozumie pan sam siebie? W książce Joanna Fiodorow o pana propozycji zejścia na śniadanie w szlafroku mówi: „Nie wiadomo, dlaczego się na to uparł, ale z nim często czegoś nie wiadomo".
To było po złotym medalu na mistrzostwach świata w Pekinie, nie wiem, dlaczego uparłem się na ten szlafrok, dobrze, że nie poszedłem nago. Stwierdziłem, że po tym zwycięstwie i tak będzie o mnie głośno, a zawsze marzyłem, żeby zejść na śniadanie w hotelu w szlafroku, jak ci najbogatsi, którzy mogliby w nim pójść do kina, bo zawsze robią to, na co mają ochotę. Była szósta czy siódma rano, myślałem, że będzie mało ludzi. Było jednak kilka osób, dla których okazałem się ciekawym zjawiskiem. Nie byli świadomi tego, co zrobiłem dzień wcześniej na stadionie. A ja już miałem wakacje.
Także w Pekinie płacił pan za kurs taksówką złotym medalem...
To najlepsze, co mi się do tej pory przytrafiło. Ta wymyślona historia była tak piękna, że celowo jej długo nie prostowałem. Spodobała mi się ta wersja, urosła legenda, gdyby Segway nie potrącił Usaina Bolta, zyskałbym po mistrzostwach największy rozgłos, byłbym bohaterem numer jeden. Gazety w Polsce pisały, że „mistrz się bawi, złotem płaci", a to był zwyczajny przypadek. Medal mi szybko zwrócono.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP Sportowe Fakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95