A cała reszta partii, czyli nowo powstałe ugrupowania postsolidarnościowe?
Były one budowane na tzw. surowym korzeniu, co zrodziło oczywiste patologie. Formalnie miały się one opierać wyłącznie na składkach partyjnych, ewentualnie jakichś działaniach gospodarczych. Nie wolno im było natomiast przyjmować żadnej pomocy z zagranicy, choć to postanowienie zapewne było łamane, ale twardych dowodów nie mamy. I system takich biedapartii funkcjonował aż do 2001 r., gdy u schyłku rządów AWS uchwalono nową ordynację wyborczą i – jakby przy okazji, z inicjatywy Ludwika Dorna – nowy system finansowania partii politycznych.
Jak to zmieniło polską politykę?
To miało kluczowe znaczenie nie tylko dla finansów partii, ale w ogóle dla stabilizacji systemu partyjnego. Wcześniej, w latach 90., partie dostawały niewielkie zwroty kosztów kampanii, ale to były kwoty śladowe, nie pokrywały nawet ułamka realnych kosztów. Natomiast w 2001 r. wprowadzono system bardzo obfitego finansowania partii z budżetu, który z pewnymi zmianami funkcjonuje do dziś. I od tego momentu partie stały się całkiem dochodowe, bo jeśli tylko w wyborach parlamentarnych przekroczą próg 3 proc. poparcia, to dostają spore dotacje. Coroczne subwencje dla największych ugrupowań sięgają kilkunastu milionów rocznie.
Na co partie wydają te przepastne budżety?
Największe, które proporcjonalnie nie potrzebują aż tak dużych pieniędzy na utrzymanie aparatu partyjnego, przez cztery lata magazynują środki z subwencji partyjnych, po czym wydają je głównie na propagandę w kampanii wyborczej. To zjawisko powinno nas oczywiście martwić. Bo partie powinny się raczej przygotowywać do rządzenia, wydawać znacznie więcej na fundusz ekspercki, przygotowywać projekty ustaw i pogłębione analizy różnych działań rządu. Ale ogromna część subwencji nie służy jednak przygotowywaniu się do rządzenia, lecz jedynie wygrywaniu wyborów. Samo rządzenie schodzi na dalszy plan i to widać w bezradności kolejnych ekip zmagających się z ministerialnymi urzędnikami.
Awantura ze spółką Srebrna nie kompromituje już doszczętnie obecnego sposobu finansowania partii politycznych? Dostają one ogromne pieniądze z budżetu, a i tak kombinują na boku.
A co pan proponuje? Rozwiązanie, które nieustannie powraca w naszej debacie publicznej, które niegdyś proponowała Platforma Obywatelska, a ostatnio ruch Kukiz'15, czyli całkowitą likwidację finansowania partii z budżetu? Boję się, że rzeczywiście ta propozycja teraz wróci ze zdwojoną siłą. A na tym polskie życie polityczne może tylko stracić. Nasze partie są bowiem bardzo niewielkie liczebnie, a w dodatku oficjalne dane na ten temat są moim zdanie mniej więcej dwukrotnie zawyżone. Oczywiste jest zatem, że żadne ugrupowanie nie przeżyje nawet tygodnia z samych składek partyjnych. Mówiąc krótko, rozkręciłby się szybko czarny rynek finansowania partii.
Ale przecież on i tak istnieje. Wszyscy śledzimy uważnie partyjne sprawozdania finansowe, tymczasem gdzieś obok istnieją różne fundacje, instytuty, oficjalnie niepowiązane z partią, ale gromadzące środki na jej nielegalne wspomaganie.
Zgoda, te pieniądze, które partie otrzymują z budżetu, to rzeczywiście nie jest całość ich realnych finansów. Tylko w czym pomoże likwidacja subwencji partyjnych?
Skończymy z ułudą.
I wrócimy do systemu, który przed laty w swoich wspomnieniach opisał Paweł Piskorski, jak to biznesmen przynosił do siedziby KLD gotówkę w foliowej torbie? I to na pewno nie była jedyna partia, która w ten sposób była finansowana. Wolę już ten niedoskonały system, w którym przynajmniej mogę dokładnie śledzić oficjalne sprawozdania i dowiedzieć się, na co partie wydają budżetową subwencję. Na szczęście nie ma już takich patologii, jak choćby słynna afera pcimska z 2000 r. Przypomnę, że wówczas w czasie kampanii prezydenckiej na poczcie w Pcimiu ktoś dokonał kilkudziesięciu przelewów na fundusz wyborczy Mariana Krzaklewskiego.
Przelewy te były oficjalnie dokonywane przez różnych ludzi.
Oficjalnie, ale przekręt był oczywisty – ktoś na jednej poczcie wpłacał pieniądze na jakieś fikcyjne nazwiska, z czego łącznie wyszła bardzo duża suma, bo każdy przelew był w maksymalnej dozwolonej wówczas przez prawo wysokości. Śledztwo w tej sprawie jednak umorzono, bo trudno było cokolwiek ustalić. Zmiana zasad finansowania partii tego typu historie ukróciła.
Przecież dalej się zdarzają różne dziwne wpłaty...
Dziś, gdy prześledzimy dokumenty finansowe partii, te wszystkie wpłaty to raczej rodzaj pewnego haraczu, który na fundusz partii płacą w formie „dobrowolnych" darowizn rozmaici działacze, którzy zostali przez nią obdarowani stanowiskami, czyli posłowie, senatorowie, ministrowie, wyżsi urzędnicy, wreszcie samorządowcy. Tego nie da się w żaden sposób zakazać, ale przyznajmy, że nie jest to już taka patologia jak ta, która się objawiła w Pcimiu. Teraz te wpłaty możemy lepiej śledzić. Ale rzeczywiście jest problem, że partie mają różnego rodzaju bajpasy, jak np. ta fundacja...
...fundacja Instytut im. Lecha Kaczyńskiego, będąca właścicielem spółki Srebrna, przez którą Jarosław Kaczyński chciał budować wieżowce?
Wszystkie partie mają takie mechanizmy, poprzez które załatwiają sobie dodatkowe środki. A raczej wszystkie duże partie, które były kiedyś u władzy.
Obok Srebrnej jakie są inne tak znane bajpasy?
Srebrna jest akurat ewenementem. Inne partie chyba nie potrafiły stworzyć podobnego do niej mechanizmu. Choćby SLD czy PSL potraciły swoje majątki. Symbolem potęgi finansowej PSL był przecież warszawski biurowiec przy ul. Grzybowskiej, który już dawno wyburzono.
Ale nim został wyburzony, PSL go sprzedało.
A pieniądze z tej sprzedaży poszły na pokrycie długów po tym, gdy Państwowa Komisja Wyborcza w 2009 r. wymierzyła tej partii drakońską karę 9,5 mln zł plus odsetki za błędy w sprawozdaniu finansowym. Symbolem potęgi SLD był zaś budynek przy ul. Rozbrat w Warszawie, którego ta partia też musiała się pozbyć. Obie zatem potraciły swoje majątki.
Na czym polega więc sukces PiS?
Na swoistej unii personalnej. Między Srebrną a PiS nie ma żadnego formalnego związku poza personaliami. Ludzie, którzy kontrolują tę spółkę, mają oczywiście określone role w partii, ale nie występują przecież w spółce Srebrna jako przedstawiciele PiS. Jarosławowi Kaczyńskiemu udało się stworzyć unikalny w polskich warunkach mechanizm zarządzania takim hybrydalnym organizmem. To, że taka unia personalna przez tyle lat nie rozleciała się wskutek jakichś konfliktów, to jego niewątpliwy sukces.
A mogła się rozlecieć?
Przecież można sobie wyobrazić, że ludzie, którzy formalnie zarządzają tą spółką, w którymś momencie zechcieliby z tym majątkiem odejść od PiS. W końcu te dwie struktury są po prostu odrębne. Dla mnie to jednak zagadka, jak przez tyle lat udaje się utrzymać spójność tego układu – bardziej towarzyskiego niż partyjnego, który kontroluje majątek sporej wartości, a przez prezesa Kaczyńskiego jest zapleczem finansowym PiS.
Prof. Antoni Dudek jest historykiem i politologiem z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. W latach 2010–2016 był członkiem Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Jest autorem wielu książek o polskiej historii najnowszej, w tym o transformacji ustrojowej i czasach III RP. Jesienią ukaże się jego książka „Od Mazowieckiego do Suchockiej. Polskie rządy w latach 1989–1993"
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95