Pochodzę z Częstochowy. Rodzina była chasydzka, więc o wyjeździe do Izraela mówiło się, że nastąpi wtedy, gdy nadejdzie Mesjasz. Po wybuchu wojny trafiliśmy do getta. Zakładałam najlepsze bluzki, palto, buty narciarskie – i tak spałam. Na wypadek rozłąki mama uszyła mi woreczek z lnu, do którego włożyła rubla i fotografie: tata na leżaku, siostrzyczka w wózku, spacer po ulicy. Wciąż wytrząsałam wszy z tego zawiniątka. Podczas kolejnej akcji rodzice schowali się na strychu, ale stary rabin powiedział, że jak wyjdą, to Bóg im pomoże. Dlaczego ojciec, taki mądry człowiek, zgodził się wyjść? Wysłano ich do obozu, mnie – do pracy. W fabryce włókienniczej Niemcy odnawiali zużyte łuski. Pamiętam akcję, gdy chłopcy z podziemia – jeden z rewolwerem, drugi z drewnianą pałką – rzucili się na Niemców. Od razu dostali serię. Żołnierze zaczęli wrzeszczeć, że teraz nam pokażą, i zabili 25 osób. Wierzyłam, że jak stanę na czubkach palców, to mnie nie wezmą. Nie wzięli. Po wyzwoleniu razem z grupą młodzieży przez trzy dni jedliśmy i śpiewaliśmy na przemian Marsyliankę z hymnem rosyjskim. Ale potem nie znaleźliśmy nikogo z rodziny, nasze domy były już zajęte, więc po euforii nastąpił upadek. A ja chciałam się uczyć, zmienić świat, wejść do komsomołu, bo syjonizm i socjalizm były bardzo blisko. Wtedy zjawił się Antek. Powiedział, że ma plan. Pojechałam z nim do Warszawy i 19 kwietnia 1945 r. stałam już na ruinach getta. Podczas ceremonii upamiętniającej powstanie Antek mówił o założeniu kibucu w Izraelu. Żeby zachować pamięć i odzyskać godność. Spodobało mi się to. Zaczęłam prowadzić tymczasowy kibuc na Poznańskiej. Siedziało się przy ognisku, które udawała żarówka owinięta krepiną. Trzeba było zebrać młodych, przygotować do wyjazdu, dać cel w życiu. Wyprawiałam ich nielegalnie statkami do Palestyny. Sama wyjechałam w grudniu 1949 r. Choć to nie był wyjazd, raczej opuszczenie. Ale chciałam być wolna i mieć własne państwo.
Havka
Nasz dom był raczej tradycyjny niż religijny, jednak w piątek mama zapalała świece. Był też syjonistyczny, ale żeby od razu wyjeżdżać – to nie. Nie byliśmy bogaci, choć w pokoju stała puszka, do której wrzucało się monety, żeby kupić kiedyś ziemię w Izraelu. Już wtedy jechali pionierzy, nas życie trzymało w Warszawie. Chodziłam do szkoły żydowskiej, moimi sąsiadami byli Żydzi. Nie miałam kontaktu z Polakami i nie czułam antysemityzmu. W soboty tata, który był administratorem budynków, zabierał mnie ze sobą. Lubiłam to, chodziliśmy po ładniejszych dzielnicach niż nasza. Mama pracowała w domu. Byłam podobna do niej. Miałam ładne i długie blond włosy. Niemcy nigdy nie mogli podejrzewać mnie o pochodzenie. Do tego nie znałam żydowskiego i podczas wojny mogłam być łączniczką, bo nie miałam akcentu. Byłam jeszcze smarkulą, ale w getcie do działalności wciągnęli mnie Antek i jego żona Cywia. Wystawialiśmy sztuki, wydawaliśmy gazetę. Z czasem dostałam fałszywe papiery i zaczęłam działać: wychodziłam na zewnątrz i przekazywałam dokumenty, eskortowałam ludzi, przemycałam broń. Zimą 1942 r. pojechałam na akcję do Krakowa – wrzucenie granatów do niemieckiej kawiarni Cyganeria – ale zostałam aresztowana. Po miesiącu przesłuchań i tortur wtrącono mnie do Auschwitz. Na ramieniu wytatuowano 32291, czerwony trójkąt przy ubraniu oznaczał więźnia politycznego. Pracowałam przy przetaczaniu kamieni. Zachorowałam na tyfus i malarię, ale trwałam, by nie skończyć w komorze... Po wyzwoleniu Szwedzki Czerwony Krzyż zabrał mnie do siebie, ale wróciłam do Polski. A tam Rosjanie, reżim, ruiny. Nic dookoła. Za namową Antka postanowiłam więc wyjechać do Izraela. Nie było myśli, żeby zostać. To przecież tak, jakby jechało się do domu. Moja wędrówka przez Europę trwała kilka miesięcy. Okręty odsyłano na Cypr, ale jakoś się udało. Przyjechałam we wrześniu 1947 r.
Antek Cukierman pierwszych Żydów do kibucu wysłał jeszcze w 1945. Sam wyjechał rok później, gdy jego żona Cywia Lubetkin była w ciąży
Beniamin
Urodziłem się 3 maja i myślałem, że polskie flagi wywieszane są na moje urodziny. Wilno to była Jerozolima Północy: szkoły hebrajskie, seminarium żydowskie, dużo synagog, siedziba partii Bund – stanowiliśmy czwartą część mieszkańców. Na przerwach w hebrajskiej szkole rozmawialiśmy po polsku, na podwórku po żydowsku, a w domu słyszałem jeszcze rosyjski. Ojciec był buchalterem, mama zajmowała się dziećmi. W getcie należałem do klubu młodzieży, który badał losy mieszkańców: chodziliśmy po domach z ankietami i pytaliśmy ludzi. Ale po kolejnej akcji wysłano mnie do Estonii. Pracowaliśmy ciężko w lasach przy wyrębie, na szosach przy odśnieżaniu, robiliśmy betonowe bloki dla bunkrów. Pamiętam zimno i tęsknotę, ale najgorszy był głód. Ciągle rozmawialiśmy o bułeczkach z masłem. Odżyłem, gdy pracowałem w kuchni SS. Tuż przed wyzwoleniem mieliśmy zmienić obóz. Z Klogi pojechało kilka ciężarówek. Nasza się zepsuła i gdy w końcu nastała ciemność, ktoś wyszedł z lasu i powiedział, że robota skończona. Przed nami spalono tam 600 osób. My trafiliśmy do kolejnego obozu. Tam ludzie stali w grupach z drzewem na plecach. Niemcy układali ich w stosach: drzewo, ludzie, drzewo, ludzie. I podpalali. Mój wujek oddał mi wtedy zegarek kieszonkowy, bo już go nie potrzebował – zegarek leży w Yad Vashem, pierwszy eksponat od lewej w gablocie przy wejściu. Gdy padły dobijające strzały – uciekłem. Dwa dni i dwie noce leżałem w baraku pod łóżkiem. Wszyscy zginęli, ja ocalałem. Gdy weszła Armia Czerwona, pojechałem do Wilna. Mieszkanie puste, rzeczy rozkradzione. Poszedłem do szkoły, ale po pół roku z bratem i jego żoną, którzy działali w organizacji syjonistycznej, wyjechaliśmy do Dzierżoniowa opiekować się żydowskimi sierotami. Stamtąd do Niemiec. Wreszcie przedarliśmy się przez Alpy, gdzie czekaliśmy na samolot amerykańskiej armii. Wiosną 1949 r. trafiłem do kibucu. Znałem Antka, bo przed wojną jego siostra pracowała u mojego ojca. Spodobała mi się idea kibucu.