Czytając listę niemal 800 nazwisk, sporządzonej przez prof. Zaradkiewicza, można znaleźć znanych sędziów, w których uczciwość i bezstronność raczej się nie wątpi (np. Barbara Piwnik, sędzia od 1982 r.) i wiele osób szerzej nieznanych, orzekających w sądach rejonowych, okręgowych i apelacyjnych oraz w Sądzie Najwyższym. Komentatorzy zauważyli, że na liście brakuje prezes Trybunały Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, która sędzią jest od 1987 r. Zapewne to dlatego, że lista pomija w ogóle TK. W każdym razie fakt powołania tych sędziów w minionym ustroju bynajmniej nie przekreśla ich tytułu prawnego do sądzenia. Poza tym, Rada Państwa nie istnieje od 1990 roku i trudno sobie wyobrazić, by ci sędziowie do dziś byli poddawani naciskom, czy czuli presję ze strony tych, którzy ich przed 30-40 laty powołali.
Mówimy więc o niecałych 10 procentach kadry sędziowskiej. Owszem, po zmianie ustroju był dobry pomysł (notabene Jarosława Kaczyńskiego), aby ci sędziowie złożyli nowe ślubowanie, jednak koncepcja przepadła. Szkoda.
Inaczej rzecz się przedstawia z sędziami wybranymi przez Sejm do KRS, którzy powinni się wylegitymować poparciem co najmniej 25 sędziów. Tych list jednak ciągle nie znamy – i nie zanosi się, byśmy poznali. A wątpliwości wokół liczby podpisów mnożą się i mnożą. Dotyczą członków organu konstytucyjnego. Na przeszkodzie ujawnieniu poparcia rzekomo stoi mityczne RODO, zaś Sejm nie chce wykonać wyroku NSA nakazującego ujawnienie tych dokumentów. Czy ci sędziowie są narażeni na naciski, szantaż lub szykany? Członkowie KRS nie, ale sędziów, którzy tego żądają stawia się przed rzecznikiem dyscyplinarnym.
Ta niekonsekwencja między aplauzem dla „listy Zaradkiewicza" a protestami wobec ujawniania list poparcia do KRS jest rażąca. I każe tym mocniej domagać się ujawnienia tej drugiej.