Może to być remedium na kryzys kadrowy, brak lekarzy specjalistów w Polsce. Pytanie tylko, czy tak śmiała koncepcja jest możliwa do przeforsowania wbrew stanowisku samego środowiska lekarskiego. Argument, że lekarze z Ukrainy są gorzej wykształceni i przygotowani do leczenia niż Polacy, nie może zamykać tej dyskusji. Zwłaszcza, że odmienna edukacja, nie oznacza automatycznie, mniejszych kompetencji.
Dyskusja o dopuszczeniu do praktyki medycznej lekarzy ze Wschodu przypomina nieco tę sprzed dwóch dekad dotyczącą otwarcia zawodów prawniczych. Korporacje prawnicze też broniły reglamentacji dostępu do zawodu adwokata, radcy prawnego czy notariusza. Otwarcie rynku na młodych, gorzej wykształconych, nieznających zasad etyki prawników miało uderzyć w interes klientów. Bowiem mieli rozstrzygać w istotnych sprawach rodzinnych czy majątkowych. Szybko się okazało, że korporacyjne strachy się nie sprawdziły. Młodych prawników zweryfikował rynek, ceny usług prawnych spadły i stały się bardziej dostępne. Oczywiście system ochrony zdrowia jest bardziej skomplikowany. Decyzje lekarza dotyczą często życia pacjenta, a nie tylko stanu jego portfela, dlatego system naboru powinien być tworzony z rozwagą. Nie chodzi też o otwarcie granic dla wszystkich medyków, ale o stopniowe spajanie ich z polskim systemem lecznictwa i obowiązującymi w nim regułami.
Czytaj także:
Medyk z importu potrzebny, ale dopiero po nostryfikacji
Czy mamy zresztą inne wyjście? Pomogłoby zatrzymanie emigracji lekarzy z Polski. Głównie młodych, wykształconych za pieniądze polskich podatników, którzy chętnie wybierają bardziej intratną praktykę w zamożniejszych krajach. Na ograniczenie tej patologicznej sytuacji nikt się jednak dotąd nie zdecydował. Wolność wyboru miejsca pracy, była dla tych lekarzy ważniejsza od dobra pacjentów.