Otóż, odpowiem nieco dygresyjnie. W dzieciństwie wakacyjne dni spędzałem także w sielskich warunkach. Wiadomo, świeże mleko z pianką prosto od krasuli, twarożek ze śmietaną i leśnymi malinami, jajko prosto od kury, powietrze pachnące sianem... Itp... Popołudniową porą watra pod lasem, na łące, gdzie krówki trawą soczystą pasły się i pieczone ziemniaki. Przeszedłem wtedy szybki kurs rozpalania ogniska i palenia w nim tak, żeby uzyskać z ognia oczekiwany pożytek... Na początek nazbierałem w lesie naręcze suchej, zrudziałej jedliny i przyniosłem, zadowolony z siebie, że to wystarczy na pieczenie kartofli... Jakież było zdziwienie, kiedy zostałem skarcony... Z takiej szczeciny - mówił dziadziuś - pożytku żadnego. Ognień buchnie w powietrze, iskry polecą i tyle z tego... Żeby kartofel upiec, patyków grubszych potrzeba i polan takich jak do pieca... One żaru dadzą dużo i w niego kartofelki wrzucimy...