Pisanie felietonów o polskim prawie zza Atlantyku ma swoje zalety, ale i wady. Zaletą jest patrzenie z dystansu na to, co się w Polsce uchwala, jak interpretuje obowiązujące prawo. Nie jestem skrępowany opinią polskich kolegów po fachu. Mogę sobie pozwolić na narażanie się twórcom prawa i jego promotorom, naukowcom i interpretatorom; na stawianie tez nie zawsze zgodnych z poglądami większości.
Takie pisanie ma też wady, bo wystawia się na uwagi, że „co ten adwokat z zagranicy będzie się mądrzył. Ma w Kanadzie dobrze, a wtrąca się w nie swoje sprawy. To niech wróci i tu się wykaże". Tak było dawno temu, przed moją emigracją, i tak jest dzisiaj, o czym świadczą komentarze, jakie czasami dostaję z Polski. Nihil novi sub sole.
Do poprawy w pierwszej kolejności
Po wyborach jest jednak dobry czas, by wypowiedzieć się na temat tego, co osobiście oceniam w pierwszej kolejności jako warte naprawy. A zatem – legislacja.
Spoglądając z Kanady na porządek prawny w Polsce, na sposób jego stanowienia, widać kryzys. Bez szczególnie wnikliwej analizy mogę powiedzieć, że w dużej mierze wynika to z jego niskiej jakości w aspekcie językowym – formalnym. Przepisy pisane są bowiem językiem w większości niezrozumiałym dla ludzi niebędących prawnikami. Ba, często prawnicy, nawet utytułowani, nie rozumieją konkretnego sformułowania przepisu, mozolnie dochodząc, co ustawodawca chciał osiągnąć przez przyjęcie takiej a nie innej treści.
Przeważająca w Polsce interpretacja językowa zakłada, że sens i zakres wyrażenia przepisu muszą być jednoznaczne dla każdego czytającego. O, gdyby tak było! Przyzwyczajenie do interpretacji językowej prowadzi często do wypaczeń, jako że jakość języka projektów bywa mniej niż mierna, a do tego „poprawiana" przez posłów niemających pojęcia o regułach prawidłowego tworzenia przepisów czy ich interpretacji ani niemających czasu na sali sejmowej, by zastanowić się nad tym, że często postawienie przecinka w niewłaściwym miejscu może zmienić sens, znaczenie całej normy.