Tak zwana (szumnie i na wyrost) Konstytucja dla nauki ma sprawić, że ewaluacja działalności naukowej będzie miarodajna i sprawiedliwa, a to dzięki stosowaniu trzech kryteriów: oceny dyscyplin (nie wydziałów lub instytutów), efektów finansowych (uznanych za mało ważne i słusznie, zwłaszcza w odniesieniu do humanistyki) i wpływu społecznego (rzecz bardzo ważna wedle wicepremiera Jarosława Gowina). Pierwsze ma opierać się na wartości naukowej publikacji. Opublikowany przewodnik po ewaluacji liczy 108 stron i informuje o szczegółach obliczania punktów za prace naukowe. Oto przykład (najprostszy):
X pracuje w podmiocie (np. na uczelni) cały okres objęty ewaluacją (2017–2020) i prowadzi działalność naukową w jednej dyscyplinie. Opublikował wspólnie z Y artykuł, za który przyznaje się 40 pkt. Zgodnie z rozporządzeniem, średnia wartość iloczynu wymiaru czasu pracy i udziału czasu pracy związanej z prowadzeniem przez X działalności naukowej w danej dyscyplinie wynosi: 1 (wymiar czasu pracy w 2017 r.) *1 (100% działalności w dyscyplinie w 2017 r.) + 1*1 (dla 2018 r.) +1*1 (dla 2019 r.) +1*1 (dla 2020 r.) / 4 = 1. Liczba publikacji takiego pracownika, uwzględnianych w ewaluacji, wynosi 4, gdyż: 4 * 1 (średnia wartość iloczynu wymiaru czasu pracy i udziału czasu pracy związanej z prowadzeniem przez daną osobę działalności naukowej) = 4. Za rzeczony artykuł naukowy podmiotowi zostanie przyznane 28,4 pkt. Jest wątpliwe, czy projektowana numerologia punktacyjna (jasna jak słońce i prosta jak parasol) ograniczy chorobę zwaną punktozą.
Biurokratyczne kuriozum
Ewaluacja wedle dyscyplin (na razie ich lista nie jest znana) jest skonstruowana niezbyt fortunnie. Warunkiem jest to, że dana dyscyplina jest reprezentowana w ocenianym podmiocie przez co najmniej 12 naukowców. Jeśli mniej, to będą oceniani wedle średniej dla całej jednostki. Przypuśćmy, że X opublikuje monografię w renomowanym wydawnictwie zagranicznym. Gdyby był jednym z 12, dostałby np. 200 punktów, a jeśli jest jednym z 11, dostanie np. 50. Znaczy to, że część dorobku naukowego idzie na marne. Jest rzeczą zdumiewającą, że ustawa 2.0 wprowadza swoisty kolektywizm do materii, która zależy od indywidualnego wysiłku jednego człowieka.
Reforma ma zapobiec ocenie wedle uśredniania wielu dyscyplin, mało ze sobą związanych, np. filozofii i socjologii. Ale to mitologia, bo niewspółmierność dyscyplin i tak pojawi się w globalnej ocenie podmiotów. Innym dziwactwem jest np. to, że dany pracownik ma przedstawić do ewaluacji cztery najlepsze publikacje z czterech ostatnich lat, przy czym nie wiadomo, kto ma to oceniać, nie mówiąc już o tym, że zwłaszcza w humanistyce, rzeczywista wartość publikacji ujawnia się po okresie dłuższym niż czterolecie. Znowu trzeba zauważyć, że część wysiłku naukowego pójdzie na marne. Innym wątpliwym wymaganiem jest przywiązanie punktacji artykułów do ich publikacji w czasopismach przyporządkowanych dyscyplinom wedle listy ministerialnej. Przewidywany margines swobody nie zmienia kuriozalności tej biurokratycznej reglamentacji.
Powyższe uwagi dotyczą wszystkich dziedzin nauki, ale w szczególności humanistyki, gdyż ilościowe wyceny jej wartości są rzeczą delikatną i skomplikowaną. Zmiany nie są korzystne dla mniejszych uczelni (publicznych i niepublicznych) z uwagi na minimum 12 osób. Już pojawiają się rugi, np. filozofii z programów nauczania, oraz presja, by pracownicy przekwalifikowywali się w celu wypełnienia limitu.