Jeszcze za czasów rządów PO-PSL powstały pierwsze e-podręczniki i pierwsze portale z dostępnymi materiałami. Nauczyciele mogli korzystać z lektur dostępnych na wolnelektury.pl, wybierać z zadań dostępnych w necie. Uczniowie dostawali od wydawców dostęp do ich podręczników w wersji elektronicznej. Ale trudno nie zauważyć, że ostatnie 4 lata nie posunęły tego obszaru ani o krok, nie wykorzystano ani nowatorskich, pilotażowych programów jak e-tornister, ani nie stworzono ogólnodostępnej platformy e-learningowej bezpłatnej dla wszystkich szkół, nauczycieli, uczniów i rodziców, która pozwoliłaby na interaktywną edukację nawet w sytuacjach losowych typu choroba ucznia, o epidemii, czy innych katastrofach żywiołowych już nie wspominając.
A teraz w czasie zarazy, nagle rząd wprowadza obowiązek dla nauczycieli prowadzenie edukacji zdalnej w momencie, w którym dla wielu z nich jedynym narzędziem, które posiadają jest dziennik elektroniczny zupełnie do tego niedostosowany i nieprzeznaczony. A jedynym dostępnym sprzętem jest ich czasem przestarzały smartfon. Dobrze, za co należałoby pochwalić rząd, że w sytuacji epidemii i zamknięcia szkół, rząd uruchamia na szybko już 16 marca stronę https://www.gov.pl/web/zdalnelekcje, gdzie uczniowie mogą znaleść materiały do nauki.
W dalszym ciągu niestety ta formuła zmusza rodziców, żeby to oni stali się nauczycielami swoich dzieci. I tak, dla ucznia z dużego miasta, najlepiej jedynaka, z własnym laptopem i dobrze wykształconymi rodzicami sytuacja wyglada na do ogarnięcia. Obejrzy lekcję na laptopie, nauczyciel wyznaczy zadania, a rodzic dopilnuje i pomoże tam, gdzie nie zrozumiał uczeń. Ale Polska to nie są tylko duże miasta, wykształceni rodzice i 100% dostępu do internetu wśród uczniów. Gdy w kampanii 2019 proponowaliśmy darmowy dostęp do Internetu dla każdego ucznia, wielu uważało, że jest to propozycja niepotrzebna. Gdzie teraz są ci krytycy, kiedy cała edukacja ma się przynajmniej czasowo opierać na edukacji zdalnej?
Niestety, obecna sytuacja będzie miała swoje ofiary. W pierwszej kolejności warto zacytować słowa Ministra Piontkowskiego sprzed kilku dni: „To jest szansa na to, aby nauczyciele także pokazali, że nie tylko potrafią strajkować i ubiegać się o wyższe wynagrodzenia, ale także są po prostu dobrymi wychowawcami i nauczycielami.” I nie mamy wątpliwości, że MEN zdaje sobie sprawę jakim wyzwaniem dla nieprzygotowanych do tej formy pracy i bez odpowiednich narzędzi nauczycieli jest zdalna edukacja. Również rodzice, na których ta forma nauki wymusza duży wysiłek, zaczynają się obracać przeciwko nauczycielom. Nauczyciel staje się jedynym odpowiedzialnym za niedostatki systemu. Musimy zdać sobie sprawę, że ta forma nauki ma jeszcze jedną bardzo poważną wadę, doprowadza do sytuacji, w której najzamożniejsi z najlepiej wykształconych domów będą radzić sobie jeszcze lepiej, w stosunku do tych, których rodzice nie posiadają takiej wiedzy, ani takich zasobów żeby umożliwić w swobodny dostęp do Internetu swoim dzieciom. A to szczególnie dotknie biedniejszej rodziny wielodzietne. Tu właśnie szkoła zawsze była (szczególnie gimnazja) i powinna być źródłem wyrównywania szans. Bez pomocy państwa w dostępie do Internetu i sprzętu, dzieci z biedniejszych domów są bez szans w konkurencji ze swoimi bardziej uprzywilejowanymi kolegami. Sytuację komplikuje fakt, że obecnie również rodzice często pracują zdalnie i wykorzystują sprzęt domowy, wiec nawet w średniozamożnych domach ten dostęp dla dziecka staje się ograniczony.
Brak systemu bezpłatnego Internetu dla uczniów, brak platform do interaktywnej nauki, brak dostępu do sprzętu dla bardzo wielu dzieci i nauczycieli powoduje, że program zdalnej edukacji nakazany przez MEN bardziej wydaje się fikcją niż powszechną i skuteczną metodą edukacji.