Wezwanie, aby nie używać tragedii smoleńskiej w wyborach, brzmi rozsądnie. Zastanawiając się jednak nad jego znaczeniem, szybko się orientujemy, że chodzi o to, aby wyjąć działanie rządu w tej sprawie spod kontroli i osądu publicznego. Reakcja władz na najbardziej dramatyczne wydarzenie 20-lecia wolnej Polski ma się stać tematem tabu.
W rzeczywistości, zgodnie z kanonami demokracji, uznać ją trzeba za główny egzamin rządzących, a jej wynik powinien zadecydować o ich dalszych politycznych losach. Tymczasem rząd i usłużni dziennikarze próbują wątpliwości wobec jego postawy pokazać jako naruszenie polskiej racji stanu, a krytykę przedstawić jako dokonywaną na zlecenie opozycji zbrodnię obrazy majestatu. Wynika z tego, że mamy władzę doskonałą, która postąpiła w jedyny dopuszczalny sposób, a dyskusja na ten temat jest niedopuszczalna.
Fakt, że tego typu interpretacja została szeroko narzucona społeczeństwu, świadczy o tym, z jakimi problemami boryka się polska demokracja. W sporej mierze skuteczna blokada debaty pokazuje, jakie trudności napotyka w naszym kraju wolność słowa i jak kiepski jest stan większości naszych mediów.
Uznanie postawy rządu wobec katastrofy za niezadowalającą jest bowiem najłagodniejszą oceną, jaką można mu wystawić.
Zredukowana suwerenność
Polski rząd przekazał badanie katastrofy stronie rosyjskiej. Nie podjął żadnego wysiłku, aby stać się partnerem, i wybrał rolę pokornego petenta. Swoje postępowanie oparł na konwencji chicagowskiej z 1944 roku dotyczącej wypadków lotnictwa cywilnego. Tłumaczenia premiera, jakoby była to konwencja optymalna z naszego punktu widzenia, nie są poparte żadnym uzasadnieniem.W innych wypowiedziach pojawia się tłumaczenie, że to po prostu Rosjanie dokonali tego wyboru, a rząd polski przyjął go bez zastrzeżeń. Dość jednoznacznie oznajmił to pułkownik Edmund Klich, który był pierwszym szefem polskiego zespołu uczestniczącego w badaniu przyczyn katastrofy.