W trudnych sytuacjach ujawniają się realne relacje. Kto ma rzeczywiście coś do powiedzenia, a kto musi się potulnie podporządkować, kto jest przywódcą, a kto tylko nosi za nim teczkę. W obecnym kryzysie jaśniej widać prawdziwą architekturę Unii Europejskiej.
Kiedyś reklamowano Unię jako związek równorzędnych państw, w którym głos mniejszych liczy się tyle, co głos dużych. Państwa małe miały być nawet nadreprezentowane, bo przypadało im proporcjonalnie więcej głosów w Parlamencie Europejskim, na co często skarżyły się głęboko pokrzywdzone tym faktem Niemcy. Nikt już nie pamięta o tamtych skargach. Jeszcze parę lat temu teza o hegemonii Niemiec w Europie uchodziła za bajdurzenie. Dzisiaj trudno ją negować, bo fakty są zbyt oczywiste.
Sekretarz wielkich państw
Wiemy już, jak podejmuje się decyzje w Europie. Najpierw przywódcy Niemiec i Francji uzgadniają swoje stanowisko i podejmują strategiczne decyzje, przy czym Francja jest w tym tandemie partnerem coraz wątlejszym. Inne kraje początkowo protestują, potem powoli ulegają, przestraszone kijem kryzysu i zachęcane marchewką pomocy finansowej.
Inni już prawie się nie liczą. Włochy i Hiszpania ciągle mają razem większą gospodarkę niż Niemcy, mimo to politycznie nie mogą się z nimi mierzyć. Włochy były jednak w stanie skłonić Europejski Bank Centralny do kupowania włoskich obligacji bez upokarzających procedur, jakie musieli przejść Grecy.
Komisja stała się w dużej mierze aparatem wykonawczym niemiecko- -francuskiego dyrektoriatu, który podejmuje strategiczne decyzje. Nie przypadkiem komunikatowi o "rządzie gospodarczym" towarzyszyła zapowiedź, że jego obrady miałby koordynować Herman Van Rompuy, którego największą, nieocenioną zaletą jest to, że nie ma własnego zdania oraz ambicji politycznych, jakie od czasu do czasu wykazują José Manuel Barroso czy Jean-Claude Juncker.