Pan premier raczył był oznajmić, że z ludźmi, którzy nie chcą wierzyć generał Anodinej na słowo, nie sposób żyć w jednym kraju. Być może chciał w ten sposób poinformować, że wybiera się na emigrację. Ale obawiam się, że takiej skądinąd pożądanej decyzji nie podejmie, dopóki nie dostanie w uznaniu zasług propozycji objęcia jakiegoś europejskiego stołka, niekoniecznie dającego mu istotne wpływy, ale związanego z immunitetem, chroniącym przed pociągnięciem do odpowiedzialności za łamanie konstytucji i prawa. Mówiąc poważnie, jeśli roi się premierowi jakieś europejskie stanowisko, to znaczy, że jest człowiekiem naiwnym. Mocarstwa nie mają w zwyczaju się odwdzięczać ludziom, którzy swoje już zrobili i więcej nie są potrzebni.
Czego więc mam się spodziewać, skoro pan Tusk nie zamierza ze mną ? i z wielu innymi – żyć w jednym kraju? Może, jak za czasów Jaruzelskiego, paszportu w jedną stronę? Czy wizyty seryjnego samobójcy w któryś z piątkowych wieczorów (bo, proszę zauważyć, samobójcy są w III RP tak zdyscyplinowani, iż zawsze wieszają się gdy prokuratora jest nieczynna, niechybnie po to, żeby do czasu sekcji wszystkie podejrzane substancje wyparowały im ze krwi i nie komplikowały śledztwa)? Z góry uprzedzam, że pod tym względem jestem przypadkiem kłopotliwym. Mieszkam w bloku z czasów gomułkowskich i piwnicę mam tak małą, że trudno się w niej bodaj szeroko uśmiechnąć, nie dałbym rady się tam powiesić nawet sam, cóż dopiero z czyjąś pomocą. Nie utopię się, bo nie pływam, nie rozbiję samochodem, bo nie mam prawa jazdy. Nie przeżywam w ogóle, jako prosta wsiowa natura, żadnych stanów depresyjnych, przeciwnie, nieodmiennie jestem ze swego życiowego urobku zadowolony. Trzeba by mnie po prostu zastrzelić, a to jednak przysporzyłoby pewnej pracy rządowym pijarowcom, przynajmniej na razie, dopóki intensywna praca rządowej propagandy nie przesunie nieco granic społecznego przyzwolenia na likwidowania „podpalaczy Polski" wszelkimi zapewniającymi skuteczność środkami.
Och, dworuję sobie, rzecz jasna ? nie dysponuję w końcu żadną ekskluzywną wiedzą, która by uzasadniała podejmowanie przez władzę aż tak radykalnych środków. Na razie chodzi tylko o to, żeby takim jak ja zamknąć, mówiąc językiem szeroko pojętych elit, „faszystowskie mordy". W ramach bronienia demokratycznie wybranej władzy przed opozycją, choćby trzeba było w tej obronie łamać prawo, o co zaapelował profesor filozofii Marcin Król. W kraju prawdziwie demokratycznym nikt by mu po takim apelu nie podał ręki, no, może lekarz sprawdzający puls i inne wymagające w jego stanie nerwowym sprawdzenia parametry zdrowotne. Ale w III RP, gdzie standardy okrągłostołowej demokracji wyznacza wiekopomne wskazanie towarzysza Bieruta „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy!" nasz profesor na pewno znajdzie się apologetów, chwalących go, że wreszcie, jako pierwszy miał odwagę powiedzieć głośno to, co musiało zostać powiedziane.
Muszę przyznać, że osobniki takie przypominają mi eunucha podżegającego piskliwie do gwałtu, w nadziei, że i jemu udzieli się przez kibicowanie jakaś cząstka spełnienia. Kibiców takich, którzy, sami wobec nas bezradni, podjudzają do „zdecydowanych działań" władzę, przybywa zresztą każdego dnia: szczególnie wśród gwiazd prorządowego dziennikarstwa. Tusku, dowal im! Mało tam wywalić jednego dziennikarza, mało spacyfikować jeden tytuł ? jeszcze jeden! Jeszcze stu!
Popiskuje w tym chórze taki na przykład redaktor Lis, który boleśnie przekonał się o rzeczywistych rozmiarach własnej popularności, kiedy miara nie zależy od układaczy ramówki, ale od zupełnie spontanicznej decyzji internautów, którzy klikną albo nie... I, niestety, klikać nie chcą. Czterysta „lajków" na blogu obsypanego przyznawanymi przez salonowe towarzystwa wzajemnej adoracji „Wiktorami" i tytułami „dziennikarza roku", wymownie świadczące o recepcji jego twórczości i popularności „parówkowego" portalu, najlepiej wyjaśnia, czemu domaga się dowalenia „szczującej" konkurencji. Popiskuje Jacek Żakowski, wzywając do oczyszczenia dziennikarstwa z takich co snując jakieś „obsesyjne" wizje, że coś tu w naszej najjaśniejszej III RP niby nie gra, że jakieś spiski, jakieś przewały... Cóż, ostatnio gościliśmy na tym samym uniwersytecie, tylko on w środku tygodnia, a ja w piątkowe popołudnie, gdy większość studentów już wyjeżdża do domów ? mimo to słuchać oszołoma przyszło ich dziesięć razy więcej, niż na spotkanie z „poważnym" dziennikarskim autorytetem. Tak, rozumiem pana redaktora ? władza musi coś z tym zrobić! Bo wolny rynek w dziennikarstwie najwyraźniej się nie sprawdza, mimo pompowania prorządowych mediów ile wlezie reklamami już nie tylko przez spółki zaprzyjaźnione z władzą i należące do skarbu państwa, ale wprost przez ministerstwa i urzędy.