Przypomnijmy – pod koniec stycznia europoseł zakłócił uroczystości upamiętniające Holokaust, krzycząc: Módlmy się za ofiary żydowskiego ludobójstwa w Gazie”. Właśnie za ten występek została na niego nałożona wspomniana kara. Czy słowa, które wyrzucił z siebie Braun, są nieuprawnione? Niekoniecznie. Według ostrożnych szacunków Izrael zabił w ciągu roku operacji w Gazie około 50 tys. ludzi, w większości cywilów. Właśnie za to premier tego kraju ścigany jest przez Międzynarodowy Trybunał Karny jako zbrodniarz wojenny. Podobnie zresztą jak Putin. Wiele organizacji zajmujących się prawami człowieka, stowarzyszeń, grup eksperckich także widzi w bombardowaniu Palestyńczyków akty ludobójstwa. Można zatem przyjąć, nie rozstrzygając sprawy, że opinia Brauna co najmniej mieści się w szeroko rozumianym dyskursie publicznym i jest podzielana przez miliony ludzi, także w Europie.
Zatem na czym polegała wina europosła? Odpowiedź jest oczywista – nie tyle na treści, co na formie. Zakłócił on bowiem uroczystości upamiętniające ofiary Holokaustu i nie ma wątpliwości, że może, a nawet powinien być za to ukarany. Jednak rodzaj kary jest w mojej opinii sprzeczny z zasadami demokracji i parlamentaryzmu. Został on bowiem wykluczony na 30 dni z obrad plenarnych PE. Jeśli rozumieć to tak, jak rozumie to sam zainteresowany (a chyba ma rację), oznacza to, że nie będzie mógł głosować aż do jesieni, bowiem europarlament spotyka się na sesjach plenarnych pięć dni w miesiącu. Braun może zatem wrócić na salę obrad dopiero w październiku.
Wykluczenie Grzegorza Brauna z obrad Parlamentu Europejskiego: Czy tak powinna wyglądać liberalna demokracja?
I to właśnie budzi mój sprzeciw, takie bowiem postanowienie narusza jego prawo do reprezentowania swoich wyborców oraz sprawowania przez niego mandatu. I to przez jedną dziesiątą kadencji! Posłowie mają prawo do wyrażania swojej woli (ale także woli tych, którzy ich wybrali) w aktach głosowania i pozbawienie ich tej możliwości staje w jawnej sprzeczności z regułami demokracji. Taka praktyka jest naganna i może prowadzić do patologii, bo jeśli można wykluczyć z obrad jednego posła na pół roku, to można także dwóch albo dwudziestu na rok. Czy tak powinna wyglądać liberalna demokracja?
Czytaj więcej
W II turze wyborów prezydenckich w starciu z Rafałem Trzaskowskim lepiej poradziłby sobie Sławomi...
Jeśli kogoś to nie przekonuje, to zapraszam do pewnego myślowego eksperymentu. Wyobraźmy sobie, że 10 kwietnia 2020 roku, kilka miesięcy po wyborach, w których PiS przedłużyło na kolejną kadencję swój mandat społeczny, Elżbieta Witek wzywa Sejm do uczczenia minutą ciszy śmierci 96 osób, które zostały zamordowane w zamachu smoleńskim. Tak, „zamordowane w zamachu”. Wywołuje to protesty posłów opozycji, którzy – w mniemaniu pani marszałek – naruszyli powagę obrad. Miesiąc później dziesięcioro z nich zostaje na okres pół roku pozbawionych prawa do uczestniczenia w obradach izby. A może nie dziesięcioro, lecz stu, i nie na pół roku, lecz na trzy lata? Bo jeśli dajemy parlamentarnej większości prawo do ograniczenia możliwości sprawowania mandatu jednemu posłowi na okres sześciu miesięcy, to – logicznie – musimy zgodzić się także zarówno na zwiększenie liczby ukaranych w ten sposób parlamentarzystów (bo niby dlaczego nie?), jak i wydłużenie okresu trwania kary (bo także: niby dlaczego nie?).