Ojciec mego przyjaciela ze studiów, śp. profesor, światowej sławy chirurg „miękki" opowiadał, że całe swe mistrzostwo zawdzięczał, niestety, Hitlerowi, ponieważ w czasie II wojny światowej miał pod sobą hektar polowego szpitala i codzienny dowóz wagonami rannych i umierających. Szedł po prostu z nićmi i skalpelem, z miejscowym felczerem niosącym balon z wysokoprocentowym bimbrem do polewania ran – jedynie zszywając wnętrzności i kończyny lub je amputując, a w ostateczności nierzadko stwierdzając zgon. Zwierzył się też, że ma absolutną pewność popełniania w tym amoku – co najmniej w kilkudziesięciu procentach przypadków – błędów nie tylko w sztuce medycznej, ale i w etyce zawodowej, wybierając nie tę kolejność zabiegów lub zużywając nadmierną ilość w ogóle niezaksięgowanego bandaża i szmat, które sugerowała skala grozy napotykanych po drodze okaleczeń.