Prezydenckie awantury na 24 fajerki

Lech Kaczyński, jak zły uczeń w szkole, skutecznie zaniżył nasze oczekiwania względem siebie. Już nie domagamy się od niego, żeby był naprawdę odpowiedzialną głową państwa.

Aktualizacja: 11.02.2008 16:23 Publikacja: 11.02.2008 16:17

Mariusz Ziomecki

Mariusz Ziomecki

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Teza Joanny Lichockiej („Dziurawy frak ministra Sikorskiego”, „Rz”1.02.2008), że to szef MSZ Radosław Sikorski poluje na kości prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jest publicystycznie prowokująca, ale trudno potraktować ją poważnie. Wystarczy zestawić wydarzenia ostatnich trzech miesięcy, by wyraźnie zobaczyć, kto w tej nieszczęsnej konfrontacji jest stroną atakującą, a kto po prostu szuka sposobu, by bronić polskiej racji stanu, godności pełnionego przez siebie urzędu i, na koniec, własnej reputacji. To po prostu bije w oczy.

Zanim odświeżymy sobie pamięć i omówimy twarde fakty, zauważmy, że ministrowi trudno się bronić w sytuacji, gdy prezydent łamie dobre obyczaje. Radosław Sikorski nie może publicznie stawiać zarzutów głowie państwa. Prezydentowi szacunek należy się z urzędu, nawet wtedy, gdy jego postępowanie nie buduje mu autorytetu w kraju, a wręcz psuje wizerunek Polski na arenie międzynarodowej. Prezydent ma parasol ochronny i korzysta z niego bez skrępowania.

To krótkowzroczne, ale chwilowo minister spraw zagranicznych ma związane ręce. Na dodatek przeciwko niemu działa logika upolitycznionych mediów. Jakkolwiek Sikorski zareagowałby na kolejną zaczepkę z Pałacu Namiestnikowskiego, zawsze znajdą się komentatorzy, którzy doszukają się braków w jego zachowaniu. Minister nie stawił się na spotkanie wyznaczone przez prezydenckich urzędników? Skandal, zlekceważył Lecha Kaczyńskiego. Rzucił wszystko, wyszedł z unijnej narady i wskoczył do pierwszego samolotu do Warszawy? To cyniczna gra, taka nadgorliwość miała postawić prezydenta w złym świetle.

Faktycznie, szybko wyszło na jaw, że prezydent nie miał powodów, by żądać spotkania w trybie awaryjnym. Prezydencki buldog Michał Kamiński znalazł się w defensywie. Zamiast szarżować na konferencji prasowej na tego okropnego Sikorskiego, mięsisty „spin-doktor” w designerskich okularach poczuł się zmuszony zawile tłumaczyć postępowanie Pałacu.

Ktoś prostoduszny mógłby uznać, że manewr Sikorskiego się powiódł: molestowany szef dyplomacji dał ludziom prezydenta elegancką nauczkę bez naruszania etykiety. Następnym razem Lech Kaczyński być może się zastanowi, w jakim trybie „zaprasza” na konsultacje ministrów rządu i jak dalece szefowa jego kancelarii Anna Fotyga może posuwać się w złośliwościach wobec swojego następcy w MSZ. Jednak redaktor Lichocka przedstawia konflikt prezydenta z ministrem w sposób zaskakujący i sprzeczny z wymową powszechnie znanych faktów. Jej artykuł przywodzi mi na myśl sztukę, konkretnie arcydzieło Akira Kurosawy „Rashomon”.

Film ten, przypomnijmy, pokazuje cztery kompletnie różne wersje tragicznego wydarzenia, w którym podróżujący samuraj traci życie, a jego żona zostaje zgwałcona przez bandytę (granego przez niezapomnianego Toshiro Mifune). Bandyta twierdzi, że zabił rycerza w szlachetnym pojedynku. Jego żona wyznaje, że to ona dokonała zabójstwa doprowadzona do ostateczności pogardą męża. Duch samuraja utrzymuje z kolei, że przyczyną śmierci było samobójstwo. Naoczny świadek zeznaje natomiast, że żona sprowokowała walkę, a obaj mężczyźni zachowywali się nader tchórzliwie...

Myśl artystyczna Kurosawy jest taka, że prawda to rzecz względna, właściwie niemożliwa do ustalenia. Myśl redaktor Lichockiej natomiast – że komentator polityczny może stawiać dowolne tezy. Czy jednak rzeczywiście tak jest? Popatrzmy więc, przeżyjmy to jeszcze raz...

Koniec października. Prezydent szokuje kraj odmową złożenia gratulacji Platformie Obywatelskiej po wygranych wyborach. Więcej: żąda przeprosin od szefa zwycięskiej partii, bo zebrał „cały zestaw wypowiedzi Donalda Tuska, które są obelżywe”. Tusk, jak przytłaczająca większość obywateli, wyraźnie nie ma pojęcia, o co głowie państwa chodzi, ale dla świętego spokoju przeprasza w programie telewizyjnym. Zaraz potem Lech Kaczyński zabiera się za utrącanie kandydatury Radosława Sikorskiego na szefa dyplomacji.

Na początek prezydent posługuje się insynuacją w stylu Antoniego Macierewicza. Ogłasza, że jest w posiadaniu informacji na temat Sikorskiego, które go dyskwalifikują. Nie może ich jednak ujawnić przed zaprzysiężeniem premiera ze względu na tajemnicę państwową. Jeżeli Tusk nie zrezygnuje z tej nominacji, będzie żałował. Tusk zauważa, że „odpowiedzialny prezydent znajdzie 150 sposobów, żeby mnie zawiadomić o zastrzeżeniach” i podtrzymuje swój wybór. Na koniec dochodzi do rozmowy prezydenta z Tuskiem, żadnych kompromitujących rewelacji nie ma.

Prawo i Sprawiedliwość zaczyna jednak atak propagandowy: politycy PiS i ich fellow travellers w mediach, np. Michał Karnowski, powtarzają jak jeden mąż, że szefem dyplomacji powinien być ktoś, kogo aprobuje prezydent. Dla dobra kraju, naturalnie. Słyszymy też pogróżkę, wypowiadaną ustami posła Karola Karskiego, że jeżeli Sikorski dostanie MSZ, prezydent może blokować powoływanie ambasadorów (każdy szef rządu jest czuły na ten aspekt swojego władztwa).

Tusk trwa przy swoim, Sikorski też nie wycofuje swojej kandydatury. Urażony prezydent serwuje nam jednominutową uroczystość desygnowania szefa PO na premiera i lodowate zaprzysiężenie ministrów rządu. Dalej idzie już z górki. Prezydent znika z kraju 23 listopada, gdy premier wygłasza w Sejmie exposé. Potem sam Sikorski wpada na nieszczęśliwy pomysł, by poprosić prezydenta o robocze spotkanie. Zamiast uzgodnić termin, jak dyktuje dobre wychowanie i zdrowy rozsądek, urzędnicy Kancelarii Prezydenta wyznaczają dzień i godzinę jednostronnie. W wyznaczonym czasie Sikorski ma posiedzenie rządu. Posyła faks – podobno zbyt późno.

Pałac triumfalnie rozpętuje awanturę na 24 fajerki, minister Michał Kamiński wywija faksem na konferencji prasowej: Sikorski obraził prezydenta, oto dowód! – To są rzeczy niedopuszczalne – mówi prezydent. Anna Fotyga rozwija myśl swojego szefa: – To nie Sikorski dyktuje terminy prezydentowi. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu.

Te wypowiedzi są charakterystyczne: pełne złości, kompleksów i zajadłości. Mówią w sposób niezamierzony wiele o autorach. Sikorski dostrzega okazję. Błyskawicznie ripostuje: nie on odpowiada za stan ustawienia zegarów w prezydenckich faksach. I dodaje słynne już zdanie, że nikt go nie wyprzedzi w szacunku dla pana prezydenta.

Polska opinia ma wreszcie okazję się przekonać, że dobrze wychowany człowiek wcale nie stoi na przegranej pozycji, gdy ma do czynienia z osobami pozbawionymi skrupułów i kindersztuby. Prezydent jednak nie rezygnuje z taktyki wykłócania się z rządem o wszystko. Mamy więc spór o to, kto pojedzie na ceremonię podpisania traktatu reformującego Unię Europejską w Lizbonie i na szczyt do Brukseli.

Mamy nieszczęsną Radę Gabinetową w sprawie sytuacji w służbie zdrowia, którą prezydent zwołuje i pospiesznie opuszcza, bo nie ma cierpliwości słuchać wyjaśnień ministrów, a premier wyraźnie działa mu na nerwy. Mamy wreszcie serię oskarżeń pod adresem rządu po katastrofie wojskowego samolotu transportowego. Gdy MON odpiera jeden zarzut – udowadnia za pomocą billingów, że wysoki urzędnik Kancelarii Prezydenta minął się z prawdą, twierdząc, iż prezydent dostał informację o tragedii zbyt późno, by odłożyć wylot do Chorwacji – nieoceniona Anna Fotyga podnosi następną kwestię: przecież to mógł być zamach terrorystyczny! Platforma z Tuskiem naraziła głowę państwa na śmierć!

Incydent „brukselski” z Sikorskim w roli oskarżonego był tylko ostatnim w długim łańcuchu prezydenckich roszczeń. Niestety, od jakiegoś czasu media, czyli my, zmęczyły się tym konfliktem. Zacieramy różnice w zachowaniu stron, de facto zwalniając Pałac z odpowiedzialności.

Lech Kaczyński, jak zły uczeń w szkole, skutecznie zaniżył nasze oczekiwania względem siebie. Już nie domagamy się od niego, żeby był naprawdę odpowiedzialną głową państwa. Przyzwyczailiśmy się, że „ten typ tak ma”, więc ciężar rozwiązywania konfliktu i zrobienia „czegoś z tym fantem” spada na drugą stronę. To rząd ma zachowywać się odpowiedzialnie, łagodzić, lać oliwę na wzburzone fale. To Sikorski musi zachowywać się jak mąż stanu, bo Lecha Kaczyńskiego wyraźnie na to nie stać.

Taka sytuacja zmęczenia i fałszywej symetrii jest też na rękę publicystom, którzy zawsze popierali PiS: weteranom bojów o lustrację, tropicielom układu i szarej sieci, piewcom geniuszu Jarosława i IV RP. Tym kolegom teraz po prostu wychodzi, że racja w sporze między prezydentem a premierem leży pośrodku. Jeżeli minister Sikorski faktycznie ma angielskie poczucie humoru, powinien oprawić ostatni artykuł redaktor Lichockiej w ramki i powiesić na ścianie swojego gabinetu.

Teza Joanny Lichockiej („Dziurawy frak ministra Sikorskiego”, „Rz”1.02.2008), że to szef MSZ Radosław Sikorski poluje na kości prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jest publicystycznie prowokująca, ale trudno potraktować ją poważnie. Wystarczy zestawić wydarzenia ostatnich trzech miesięcy, by wyraźnie zobaczyć, kto w tej nieszczęsnej konfrontacji jest stroną atakującą, a kto po prostu szuka sposobu, by bronić polskiej racji stanu, godności pełnionego przez siebie urzędu i, na koniec, własnej reputacji. To po prostu bije w oczy.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Propozycja Rafała Trzaskowskiego dla polskiej nauki. Bez planu, ładu i składu
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Krzyżak: Biskupi pod ścianą. Może w kwestii pedofilii trzeba dać im jeszcze czas?
Opinie polityczno - społeczne
Jan Zielonka: Mityczny zdrowy rozsądek otwiera politykom furtkę do arbitralnych działań
Opinie polityczno - społeczne
Jacek Nizinkiewicz: 15 lat po Smoleńsku PiS oddala się od dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego
Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Po szczycie UE ws. Ukrainy jesteśmy na prostej drodze do katastrofy
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń