Teza Joanny Lichockiej („Dziurawy frak ministra Sikorskiego”, „Rz”1.02.2008), że to szef MSZ Radosław Sikorski poluje na kości prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jest publicystycznie prowokująca, ale trudno potraktować ją poważnie. Wystarczy zestawić wydarzenia ostatnich trzech miesięcy, by wyraźnie zobaczyć, kto w tej nieszczęsnej konfrontacji jest stroną atakującą, a kto po prostu szuka sposobu, by bronić polskiej racji stanu, godności pełnionego przez siebie urzędu i, na koniec, własnej reputacji. To po prostu bije w oczy.
Zanim odświeżymy sobie pamięć i omówimy twarde fakty, zauważmy, że ministrowi trudno się bronić w sytuacji, gdy prezydent łamie dobre obyczaje. Radosław Sikorski nie może publicznie stawiać zarzutów głowie państwa. Prezydentowi szacunek należy się z urzędu, nawet wtedy, gdy jego postępowanie nie buduje mu autorytetu w kraju, a wręcz psuje wizerunek Polski na arenie międzynarodowej. Prezydent ma parasol ochronny i korzysta z niego bez skrępowania.
To krótkowzroczne, ale chwilowo minister spraw zagranicznych ma związane ręce. Na dodatek przeciwko niemu działa logika upolitycznionych mediów. Jakkolwiek Sikorski zareagowałby na kolejną zaczepkę z Pałacu Namiestnikowskiego, zawsze znajdą się komentatorzy, którzy doszukają się braków w jego zachowaniu. Minister nie stawił się na spotkanie wyznaczone przez prezydenckich urzędników? Skandal, zlekceważył Lecha Kaczyńskiego. Rzucił wszystko, wyszedł z unijnej narady i wskoczył do pierwszego samolotu do Warszawy? To cyniczna gra, taka nadgorliwość miała postawić prezydenta w złym świetle.
Faktycznie, szybko wyszło na jaw, że prezydent nie miał powodów, by żądać spotkania w trybie awaryjnym. Prezydencki buldog Michał Kamiński znalazł się w defensywie. Zamiast szarżować na konferencji prasowej na tego okropnego Sikorskiego, mięsisty „spin-doktor” w designerskich okularach poczuł się zmuszony zawile tłumaczyć postępowanie Pałacu.
Ktoś prostoduszny mógłby uznać, że manewr Sikorskiego się powiódł: molestowany szef dyplomacji dał ludziom prezydenta elegancką nauczkę bez naruszania etykiety. Następnym razem Lech Kaczyński być może się zastanowi, w jakim trybie „zaprasza” na konsultacje ministrów rządu i jak dalece szefowa jego kancelarii Anna Fotyga może posuwać się w złośliwościach wobec swojego następcy w MSZ. Jednak redaktor Lichocka przedstawia konflikt prezydenta z ministrem w sposób zaskakujący i sprzeczny z wymową powszechnie znanych faktów. Jej artykuł przywodzi mi na myśl sztukę, konkretnie arcydzieło Akira Kurosawy „Rashomon”.